Biuro
Rynek - Ratusz 24
50-101 Wrocław
tel./fax 071.344.10.46
tel. +48.607.717.225
e-mail: w.geras@okis.pl
kontakt idea festiwalu wrostja 2012 oftja 2012 poprzednie edycje festiwale na świecie sponsorzy linki galeria news news
poprzednie edycje 2011 2010 2009 2008 2007 2006 2005 2004 2003 2002 2001
festiwale 2010 | program festiwalu | aktorzy-spektakle | nagrody | recenzje | galeria | gazetki festiwalowe | kronika | OFTJA 2010



WSZYSCYŚMY Z PIASKOWNICY

To był zaskakujący pomysł. Po ubiegłorocznym festiwalu, kiedy nagrodzono niebanalny monodram Krzysztofa Grabowskiego na podstawie Piaskownicy Michała Walczaka, dyrektorzy Wrocławskich Spotkań Teatru Jednego Aktora wpadli na pomysł wyprodukowania monodramatycznej wersji Piaskownicy po rosyjsku, a do tej idei przekonali Wsiewołoda Czubenkę, ulubieńca publiczności WROSTJA, zdobywcy nagród na niejednym festiwalu monodramów.

Czubenko propozycję przyjął i tak powstała druga Piaskownica, dzięki czemu na tegorocznym festiwalu mogliśmy (wraz z obecnym na widowni autorem Michałem Walczakiem) obejrzeć obie wersje. Okazało się, że powstały dwa zupełnie inne przedstawienia i gdyby ktoś nie znający ani języka polskiego, ani rosyjskiego oglądał te spektakle, mógłby uznać, że to przedstawienia oparte na innych tekstach.

To bardzo ciekawe doświadczenie, nie po raz pierwszy „prowokowane” we Wrocławiu. To przecież na tym festiwalu przed kilku laty przeżywaliśmy swoisty „zlot kontrabasistów”, kiedy na festiwalowej scence spotkali się artyści, którzy mierzyli się ze znanym tekstem Patricka Süskinda Kontrabasista od Jerzego Stuhra po młodego aktora z Izraela, Michaela Teplitsky'ego. Okazało się wówczas, że ten sam tekst może owocować bardzo odmiennymi realizacjami, w których przegląda się nie tylko indywidualność aktora, ale nierzadko jego kulturowa tożsamość.

Grabowski w swojej Piaskownicy ukazał chłopaka delikatnego, pełnego lęków, tęskniącego za miłością, odczuwającego potrzebę bliskości. Protazy, bo takie imię nosi bohater, zmyśla sobie Miłkę, która jest niewielką poduszką, to właściwie jasiek, na koniec animowana przytulanka. To rodzaj zastępczego uczucia dzieciaka-mężczyzny bardzo samotnego i opuszczonego. Protazy Czubenki też jest samotny, ale inaczej. To samotność władcza, samotność króla, którzy rządzi, podporządkowuje sobie świat i zmusza do uległości. Prawie do końca spektaklu emanuje z niego siła, pewność siebie, to on jest zwycięzcą. I Czubenko odnajduje formę dla swojej nieistniejącej partnerki (pamiętać trzeba, ze Piaskownica to sztuka dwuosobowa), tym razem jest to ożywiana chusta, wielbiona i poniżona, substytut realnej partnerki.

Konfrontacja Piaskownic spodobała się widzom, może też spodoba się w Moskwie, gdzie obie wersje sceniczne dramatu Walczaka będą także prezentowane podczas festiwalu monodramów.

Podobała się i Walczakowi, nieco już znużonego powodzeniem Piaskownicy, wystawianej w kraju i za granicą i zawsze z powodzeniem. We Wrocławiu stała się swego rodzaju symbolem, miejscem gry o miłość i wolność. Tego samego dnia bowiem, nazwanego przez dyrektora festiwalu Wiesława Gerasa Międzynarodowym Dniem Monodramów na tymczasowej scence teatru szkolnego wrocławskiej PWST w hotelu Savoy prezentował swój monodram Mohammed jedzie rowerem aktor ze Szwajcarii Daniel Ludwig. On też utknął w piaskownicy, tyle tylko że o wiele większej. Jego piaskownicą była Sahara, przez którą jego bohater usiłował przedrzeć się na swobodę, do Europy, ale stale na przeszkodzie stawali strażnicy granic i zamiast dojść celu z pokorą przyjmował wyroki sądów. Mohammed szukał nie tylko miłości co wolności, rwał się do swobody. To był szlachetny monodram faktu, ilustrowany slajdami, nieledwie docu/monodram.

Do swobody, ale i miłości lgnęła bohaterka egipskiego monodramu Carmen – Samaa Ibrahem dokonała czegoś, co wydaje się niemożliwe: w ciągu pół godziny powołała do życia przed oczami publiczności trzy kobiety. Pierwsza była sprzątaczką w teatrze, marzącą o szczęściu, miłości, wolności. Toteż sprząta, pucuje, ale żyje życiem scenicznej Carmen, staje się nią wreszcie. Życie przywołuje ją do realności, znowu przywdziewa fartuch sprzątaczki, ale teraz już jest kimś innym, bardziej wyprostowanym – mentalna przygoda z Carmen sprawia, że rodzi się po raz drugi.

Prawdziwe domki z piasku, prawdziwa piaskownica, w której nie ma nic pewnego poza tym, że nawet nie rozumiejąc słów można się zrozumieć wzajemnie. Ciekawy był ten akcent arabski za zakończenie festiwalu, który rozpoczął się też spektaklem monodramu aktorki z krajów muzułmańskich, Latefy Ahrrare z Maroka, która przedstawiła Kafarnaum, oparty na poezji Yassina Adanana, odwołującej się do dziejów biblijnego miasta, zmiecionego przez trzęsienie ziemi. To zupełnie inny spektakl pod względem formalnym, nawiązujący już do poprzedniego monodramu artystki, która posługuje się językiem metafory, uciekając od psychologicznych wcieleń, sięgając do doświadczeń performansu. Precyzyjna faktura tego spektaklu (łącznie z warstwą muzyczną) budowała niepokojąca nastrojowość, ale i tło do swoistej prowokacji. Aktorka z kręgu islamu, która występuje na scenie przez pewien czas tylko w osobistej bieliźnie, ujawnia dramat obcowania z czedarem, to ktoś, kto zasługujące nie tylko na uwagę, ale i wielki szacunek. Trzeba wielkiej odwagi, aby zmierzyć się z tabu w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, którędy wiedzie droga do wolności – czy przez zdarcie zasłon i masek, czy przeciwnie: bardziej krętą drogą maskowania.

W nie tak wielkim rozwarciu kultur, jak w konfrontacji z wątkiem arabskim mieliśmy do czynienia podczas pokazów w cyklu Dnia Wyszehradzkiego. Zabrakło wprawdzie Węgrów, ale spotkali się artyści z Czech, Słowacji i Polski – młodziutki debiutant Lukáš Šeptak, który relacjonował toksyczne związki Franza Kafki z ojcem poniekąd wbrew swym warunkom fizycznym – pierwszy raz widziałem na scenie Kafkę radosnego, silnego, pełnego energii (pod prąd tekstom, które wypowiadał), też początkująca, ale jednak już z kilkuletnim stażem utalentowana Czeszka Diana Tonikowa, która pokazała spektakl pod intrygującym tytułem Nie mogę wyjść ze zdumienia, czyli tańce irlandzkie wokół Czechów, spektakl bardzo czeski, ironiczny i krytyczny wobec własnej historii i przywar; i na koniec Ewa Błaszczyk z bardzo osobistym monodramem Rok magicznego myślenia wg powieści Joan Didion (w repertuarze warszawskiego teatru Studio), opisującej przejścia po śmierci męża i prowadzącej walkę o życie córki. Wykonany niemal na „biało”, ze świadomym wystudzeniem emocjonalnym, w środku zawierał prawdziwe piekło doznań, które udzielało się publiczności. To był swoisty fenomen – im bardziej aktorka powstrzymywała się od wyrażania emocji, tym silniej rosły emocje publiczności zgodnie z prawem naczyń połączonych.

Pomiędzy tymi spektaklami znalazł się czas we Wrocławiu na etiudy studentów PWST z Wrocławia (wygląda na to, że mamy utalentowany rocznik) i promocje dwóch nowych książeczek z „czarnej serii z Hamletem”, poświęconym mistrzom monodramu. Gościom festiwalu przedstawiono książeczkę prof. Jacka Popiela Teatr jednego aktora Danuty Michałowskiej i Szukanie monologu. O teatrze Ireny Jun pióra Ewy Bułhak. Danuta Michałowska nie mogła być we Wrocławiu obecna, ale dojechała Irena Jun, wspominająca profesor Michałowską jako swoją mistrzynię. Rozmowie autorki z bohaterką towarzyszył mistrzowski pokaz Ireny Jun, która przedstawiła fragment swego sławnego monodramu Czarownica musi przyjść wg Juliana Tuwima i innych poetów. Aktorka bez wspomagania światłem, muzyką czy kostiumem, dosłownie bezbronna, operując jedynie głosem i mimiką, przez chwilę używając krzesełka wyczarowała przedziwny świat groźnych wiedźm, podstępnie dybiących na nasze dobro. Dokonała zachwycającej transformacji z osoby prywatnej, z którą przed chwilą gwarzyło się przy stoliku w teatralnym bufecie, w tajemniczą, magiczną siłę, która zdolna jest wywołać dreszcz emocji, śmiech i trwogę. Ewa Bułhak przypomniała, jak kiedyś Irena Jun tylko dla jednego widza, dla niej właśnie, sięgnęła po wiersz ze swej pamięci i nagle powiało odświętnością – kto wie, może takie pogotowie poetyckie na telefon powinna prowadzić? Tą gotowością do wkraczania z poezją w świat na pozór jej obcy podbiła publiczność wrocławską, która miała okazję na tym festiwalu podziwiać ją (jak skrupulatnie wyliczył Krzysztof Kucharski) po raz 27.

Przed WROSTJA odbył się tradycyjnie ogólnopolski konkurs teatrów jednego aktora, w którym zmierzyli się młodsi aktorzy, aspirujący do grona mistrzów. Grand Prix zdobył Romuald Krężel, który przekonał jurorów odmiennością – zamiast iść tropem klasycznego wzorca (ktoś przychodzi i opowiada swoją historię), Krężel uruchomił środki należące do innego porządku sztuki widowiskowej, sięgnął do doświadczenia performansu i na zderzeniu tekstu z działaniami sprzecznymi z tekstem próbował budować napięcie. Było to dyskusyjne, lepsze w ćwiczeniach fizycznych niż w warstwie tekstu, podawanego bez przekonania (i z zadyszką po wysiłkowych zadaniach fizycznych, jakie sobie postawił), ale jako przecieranie innych szlaków teatru jednego aktora warte uwagi. W tradycji utrzymali się pozostali laureaci, pełen energii i humoru podszytego goryczą Marek Cichucki w Belfrze, stylizowanym na klowna, i przejmująca Wioleta Komar w Divie, udrapowanej na operową maestrę. Poza „pudłem” została Katarzyna Flader z sugestywnym monodramem Oczami mojej żony. Konkurs był w tym roku ciekawy, skoro można mówić o spektaklach pominiętych przez jurorów czy wartych obejrzenia poza wyróżnionymi. W konkursie pojawiło się grono absolwentów i studentów szkół aktorskich – to najwyraźniej wynik nawiązanej współpracy ze szkołą we Wrocławiu przed kilku laty, która przynosi owoce, zwłaszcza w próbach wykorzystania technik animacji w monodramie (ciekawy był spektakl Orlando Agnieszki Baranowskiej, absolwentki Akademii Teatralnej z Białegostoku).

To był jeden z lepszych festiwali wrocławskich, który pozostaje nie tylko najstarszym tego rodzaju festiwalem w Europie, ale ciągle festiwalem młodym, szukającym nowych form i ciekawych zderzeń. Nie tylko w piaskownicy. Spotkaniom towarzyszyła (jak co roku) sesja, tym razem pod hasłem „Czy teatr jednego aktora jest teatrem ubogim?”, której gościem specjalnym był Ludwik Flaszen, współtwórca legendarnego Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego, a wcześniej krytyk, który nadał powstającemu przed laty ruchowi teatrów jednoosobowych nazwę „teatr jednego aktora”. Miało to miejsce na łamach „Przekroju”, gdzie opublikował – jak dziś mówi – entuzjastyczny artykulik o spektaklach Wojciecha Siemiona. Podczas wrocławskiej sesji Flaszen ujawnił, że to właśnie awangardowe spektakle Siemiona stały się zaczątkiem rozwiniętej później idei teatru ubogiego, tak ważnej w dziejach Laboratorium, co zapewne zaskoczy niejednego „Grotologów”.

Tomasz Miłkowski
20 grudnia 2010, AICT
www.aict.art.pl


PS. Na moskiewskim festiwalu Piaskownice wg Walczaka przypadły jurorom do gustu: Krzysztof Grabowski zdobył nagrodę, wyróżniono tez Wiktora Czubenkę. Grand Prix zdobyła Larysa Kadyrowa za monodram wedle dramatu Tadeusza Różewicza Stara kobieta wysiaduje.

Poprawiono: 06 stycznia 2011


SAMI Z SIEBIE SIĘ ŚMIEJECIE

Czeski dowcip nie musi opierać się wyłącznie na komedii absurdalnych pomyłek i nieporozumień. Jak dowodzi Julek Neumann, Czesi z powodzeniem potrafią śmiać się z samych siebie. Monodram w wykonaniu Diany Tonikovej zaprezentowany w ramach Dnia Wyszehradzkiego podczas 44. Międzynarodowych Wrocławskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora jest swoistą krytyką narodowych przywar, która została przedstawiona w przyjemnej w odbiorze formie - żartobliwej i nieskomplikowanej.

"Nie mogę wyjść ze zdumienia, czyli tańce irlandzkie wokół Czechów" to pełna ironii i sarkazmu refleksja nad narodowymi odmiennościami. Temat aktualny pomimo ciągłej globalizacji i postępującego "kurczenia się" świata - kulturowe rozbieżności pozostają niezmienne. I to właśnie zostało w spektaklu przedstawione z niezwykłą lekkością i pomysłowością.

Bohaterką jest nienawidząca irlandzkiego folkloru Maureen, która na prośbę męża niefortunnie zgadza się wziąć udział w wykładzie dotyczącym tańców irlandzkich. Taką niewygodną dla siebie rolę ma pełnić do czasu przybycia męża, a oczekiwanie na niego prowokuje wyrażanie szeregu przemyśleń dotyczących Czechów. W ramach tych przemyśleń Maureen przywołuje zaobserwowane w społeczeństwie zachowania, które zostają przedstawione w karykaturalny sposób. Kobieta nie zauważa jednak tego, że w relacjach ze swoim mężem sama zachowuje się bardzo podobnie do tych, których krytykuje. Z upływem czasu rośnie jej zdenerwowanie wywoływane spóźnianiem się męża, a tym samym następuje gradacja negatywnych emocji, jakie Maureen wiąże z czeskim społeczeństwem.

Tak zbudowany monodram nie pozostawia wątpliwości interpretacyjnych. Co prawda bohaterka nie formułuje swoich teorii wprost, lecz posługuje się mniej lub bardziej wysublimowanymi metaforami i przerysowanymi przykładami społecznych zachowań. Wyraża się jednak na tyle jasno, że widzowie bez trudu odgadują jej rzeczywisty stosunek do prezentowanego tematu. Ten zaś ma wartość socjologiczną i jako taki jest bliski każdemu z nas.

"Nie mogę wyjść ze zdumienia, czyli tańce irlandzkie wokół Czechów" to sztuka odważna z uwagi na fakt, że autoironia wymaga zawsze dużego dystansu do siebie, a więc wystawiana w Czechach mogła spotkać się z niezrozumieniem. I została ona powierzona Dianie Tonikovej, która musiała zmierzyć się z tym wyzwaniem w pojedynkę. Poradziła sobie rewelacyjnie, przywołując na scenie emocje skrajnie różne - od znużenia, poprzez radość i entuzjazm, do wściekłości czy wręcz histerycznej furii. Zadanie tym bardziej nie było proste, ponieważ relacja aktor-widz polegała na dość dużej interakcji - w spektakl włączono nawet element głosowania, w czasie którego publiczność może decydować o losach Maureen. Diana Toniková, przede wszystkim sugestywną grą, bardzo szybko zyskała zaufanie widzów i ich chęć do współpracy, od czego niejako uzależnione było powodzenie spektaklu.

Katarzyna Mikołajewska
Teatralia Wrocław
3 grudnia 2010



TEATRALNE SZARPNIĘCIE

Tam, gdzie kończy się w teatrze przyjemność, zaczyna się refleksja. Refleksja nad sensem ludzkiego istnienia, nad naszym własnym życiem, nad kwestiami trudnymi i problematycznymi. Można oczywiście pójść do teatru na komedię, pośmiać się, zrelaksować i oderwać od codziennych spraw, ale niektórzy widzowie szukają czegoś więcej, w myśl słów Juliusza Osterwy: "Bóg stworzył teatr dla tych, którym nie wystarcza kościół". Przykład takiego spektaklu? "Rok magicznego myślenia" według Joan Didion, w wykonaniu Ewy Błaszczyk.

Można stwierdzić, że "Rok magicznego myślenia" szokuje jeszcze przed obejrzeniem sztuki, a konkretnie w momencie, kiedy zapoznajemy się z jej tematyką przy pomocy pamiętnika Joan Didion lub choćby krótkiego streszczenia historii. Trudno jest sobie wyobrazić, co czuje aktorka wcielająca się na scenie w postać tak sobie bliską. Bliskość tylko pozornie zdaje się ułatwiać aktorskie zadanie, bo to przecież niesamowite wyzwanie, aby - mogąc utożsamiać się z graną osobą - jednocześnie zapanować nad własnymi emocjami. Tematem monodramu jest zmaganie się z nagłą stratą najbliższych - męża oraz córki - a zmagania te ukazane zostały z perspektywy umysłu i świadomości bohaterki. W tym momencie wizyta w teatrze przybiera rolę praktycznych zajęć z psychologii, dając jedyną w swoim rodzaju możliwość przeżycia tego, czego w rzeczywistości życzymy sobie nigdy nie przeżyć. To właśnie w taki, być może dla niektórych kontrowersyjny, sposób możemy doświadczyć emocji tak silnych, jednocześnie nie doznając osobistej krzywdy. Bo tak został pomyślany i zagrany spektakl Ewy Błaszczyk - uchyla on drzwi do świata bólu i cierpienia, ale nie każe przez nie przechodzić.

Tak ekstremalnie dotkliwy efekt może spektakl wywołać przy pomocy jednego tylko narzędzia - autentyczności. Biorąc pod uwagę okoliczności napisania pamiętnika przez Joan Didion oraz podjęcia się pracy nad spektaklem przez Ewę Błaszczyk, można się było tego spodziewać, lecz poziom wykonania przerasta najśmielsze oczekiwania. Mechanizm jest prosty - wyrażanie uczuć poprzez naturalne zachowania, a więc rezygnacja z łez, krzyków i scenicznych spazmów. To, czym aktorka kreuje graną postać, to obojętność, niedopuszczanie bolesnych faktów do świadomości, odsunięcie problemów na drugi plan i zajęcie się sprawami nic nieznaczącymi, kwestiami organizacyjnymi czy wręcz technicznymi. Refleksja nad butami należącymi do zmarłego męża - przecież Joan nie może ich wyrzucić, bo jeżeli on wróci, to nie będzie miał w czym chodzić... - wyraża dużo więcej emocji, a tym samym dużo mocniejsze emocje wzbudza w odbiorcach sztuki, niż teatralne zalewanie się łzami. Ostatecznie nie jest to już zwykłe oddziaływanie na widza, odwoływanie się do jego uczuć i próba wydobycia jego wrażliwości. Jest to raczej szarpnięcie widzem, brutalne, gwałtowne, niezważające na protesty i niosące za sobą zmiany w sposobie postrzegania świata.

W monodramie brak jest muzyki czy zmian świateł, ponieważ wszelkie dodatkowe impulsy są zbędne. Rola Ewy Błaszczyk jest mistrzowska i nie pozwala zapomnieć o tym spektaklu.

Bardzo podobne odczucia przynosi film Małgorzaty Szumowskiej "33 sceny z życia" - po jego obejrzeniu też można uznać, że jest się bogatszym o nowy wachlarz emocji. Przez moment można żałować, że zdjęło się różowe okulary, oświetliło kolejny mroczny zakamarek życia, ale ostateczny wniosek prowadzi do jednego - było warto. Pozostaje problem, co widzowie powinni zrobić, wychodząc z teatru - gdzie pójść? czym się zająć? Niestety wszystko wydaje się błahe i nieważne.

Katarzyna Mikołajewska
Teatralia Wrocław
4 grudnia 2010


WROSTJA: sztuka samotnej interpretacji

Zakończone 23 listopada 44 Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora dostarczyły widzom wielu niezapomnianych wrażeń. Ten rodzaj interakcji, jaką daje żywy spektakl, możliwość obcowania ze zróżnicowanymi tekstami, obserwacje aktorskiego kunsztu, gdy aktor opowiada o świecie, o sobie – to skarby nieprzeliczalne, niemożliwe wręcz do rzetelnego opisania.

Jak w przypadku każdego festiwalu, mnogość propozycji staje się czasem udręką. Co wybrać, jeśli nie można obejrzeć wszystkiego? Wybrałam min. monodram młodego aktora słowackiego, Lukasa Śeptaka, który zmagał się z tekstem „Listu do ojca” F. Kafki, wykorzystując na różne sposoby światło. Jednak ani jego ciało, ani gra twarzą nie przekonały mnie, że mógłby to być neurotyczny, rozdarty kompleksami i lękami Franz Kafka.

Uwiodła mnie za to egzotyczna Egipcjanka Samaa Ibrahim swoją historią sprzątaczki, pełnej wrażliwości i empatii, która zamienia się każdego wieczoru w Carmen, bo tragiczny los zdaje się być jej własnym. Zupełnie dobrze zaśpiewane partie z „Carmen” Bizeta, brawurowe balansowanie między tragizmem a komizmem. Potoki słów, których nie rozumiałam, a które pieściły ucho swoją melodią skargi.

Jeśli jednak miałabym odpowiedzieć, co poruszyło mnie i porwało na tyle, że aktor zagarnął mną całą, wymieniłabym dwie sztuki: „Rok magicznego myślenia” w interpretacji Ewy Błaszczyk oraz „Piaskownicę” w wykonaniu Rosjanina Wsiewołoda Czubenki. Skrajnie różne: autorką pierwszego monodramu jest Joan Didion – dojrzała pisarka, która zawarła w swojej prozie dramat przeżywany po śmierci męża, a potem – córki. „Piaskownicę” natomiast napisał Michał Walczak w wieku zaledwie 22 lat.

Ewa Błaszczyk jest szczególnie predysponowana do tego, aby sięgnąć po pamiętnik Didion. Spektakl staje się rodzajem psychodramy, przejmującej opowieści o tym, jak pamiętnik stał się zapisem traumy pisarki, która przez nazwanie pewnych spraw i swoich stanów próbuje zapanować nad rzeczywistością. Życie bohaterki stało się niemożliwe, nie do udźwignięcia. Płynące ze sceny słowa dobitnie uświadamiają nam, że to może zdarzyć się każdemu z nas, przecież nasi bliscy odchodzą, tracimy ich, czasami tak nagle, że nie jesteśmy na to przygotowani. Czy zresztą kiedykolwiek można być na to gotowym? Ewa Błaszczyk jest znakomitą aktorką (niezapomniane role w filmach Saniewskiego), ale jednocześnie to wielka osobowość. Gra na scenie, ale ma się paradoksalne wrażenie, że wciąż mówi prawdę. To jest tak, jak gdyby teatr ponownie stał się sztuką przynoszącą widzom katharsis. Kostium, światło czy rekwizyty służą już tylko Wielkiej Sztuce.

A na antypodach tego przeżycia zupełnie inny spektakl: „Piaskownica”. Błyskotliwy, zabawny - ale nie płytki. Rodzaj zapisu doświadczenia pokoleniowego: Michał Walczak portretuje w osobie głównego bohatera całe pokolenie mężczyzn, dla których wzorcem osobowości nie jest bohater narodowy, ale heros kultury masowej - Batman. Jeśli dawniej Konrad Wallenrod zakładał maskę mściciela, nie czuł się w niej komfortowo i był nieszczęśliwy. Batman tymczasem nie cierpi z tego powodu, że jest skazany na samotność i ukryty za maską nietoperza. Nie przeżywa dylematów sumienia. Współczesne pokolenie mężczyzn – zdaje się mówić w swoim debiutanckim utworze Walczak – nigdy nie opuściło piaskownicy, żyje w świecie wykreowanym przez wzorzec dobrobytu i szczęścia, gdzie nie ma miejsca na tragizm istnienia, na dylematy wyborów. Dlatego Batnam nigdy nie dorasta. Co więcej, ma wokół świat singli, którzy w „swojej piaskownicy” niechętnie goszczą osoby płci odmiennej.

Należy dodać, że widzowie WROSTJA mieli okazję zobaczyć „Piaskownicę” w różnych interpretacjach, co samo w sobie jest ciekawym doświadczeniem. I tu znowu muszę wrócić do sprawy wielkiego aktorstwa, które powoduje, że dajemy się całkowicie pochłonąć sztuce. Otóż nie ulega wątpliwości, że z takim aktorstwem mieliśmy do czynienia w interpretacji „Piaskownicy” Wsiewołoda Czubenko. Poszczególne sceny monodramu, będące miniaturowymi perełkami same w sobie, rozdzielone były światłem i muzyką. Zapasy Batmana ze światem nieudaczników i złych ludzi, to w interpretacji Czubenki zmagania ze samym sobą, a na scenie był Czubenko (ze swoją niesamowitą mimiką) na przemian zwycięskim Batmanem - albo Batmanem pokonanym. I każdym innym w międzyczasie... Wirtuoz, po prostu!

Barbara Lekarczyk-Cisek
www.pi.wroclaw.pl
30 listopada 2010




© content WROSTJA | Popraw stronę