|
Biuro Rynek - Ratusz 24 50-101 Wrocław tel./fax 071.344.10.46 tel. +48.607.717.225 e-mail: w.geras@okis.pl |
|
![]() |
|||||||||||||
|
|||||||||||||
|
![]() |
festiwale 2009 |
program festiwalu |
aktorzy-spektakle |
nagrody |
recenzje |
galeria |
gazetki festiwalowe |
kronika |
OFTJA 2009
czyli oficjalny organ 43. Wrocławskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora ----------------------------------------------------------------------------------- numer pierwszy i drugi zarazem na 22 i 23 listopada 2009 roku --------------------------------------------------------------------------------- „Kryzysówkę” redagują w trudnych czasach ku pociesze społeczności teatromanów piękne damy: Justyna Kościelna, Elwira Militowska, Karolina Tomczak i Iza Wojtycka. Symboliczną władzę sprawuje nad nimi niby tajemniczy jak agent Krzysztof K. – nie mylić z agentem Tomaszem M. --------------------------------------------------------------------------------------- COŚ NA DOBRY POCZĄTEK Mój dziadek uważał, że jak ktoś jest biedny, to nie stać go na tanie buty. Dlatego do śmierci dziadka w takich drogich butach chodziłem, bo tanie szybko się rozpadały, dziadek żył prawie do setki. Na naszym kryzysowym festiwalu obowiązują podobne zasady. Nie stać nas na zdarzenia i fakty artystyczne klasy średniej. Nawet nasza gazetka, która zawsze ukazywała się w objętości od czterech do ośmiu stron, dziś jest kryzysowa czyli nieco grubsza. Festiwal jest tańszy, ale skondensowany jak esencja. Dla jednego, normalnego widza nie do wytrzymania. Jurorzy obejrzą dziś dziewięć monodramów. To jest najmniej dziewięć godzin maksymalnego skupienia. Wliczają krótkie przerwy, zbierze się pół doby na posteruówku. Zwyczajowo powinni popatrzeć jeszcze na dwa amatorskie spektakle, bo one czasami bywają lepsze od zawodowych. Oglądałem jedne i drugie. W tym roku hierarchia będzie zachowana. Tak sądzę. Ale wyroki wydaje pięciu jurorów. Każdy w kieszeni ma dwa tysiące, by nimi nagrodzić jedną wybraną (z sześciu pań) albo jednego wybranego (z trzech panów). A wybór szalenie bardzo trudny. Oglądałem wszystkie taśmy i jurorom nie zazdroszczę. Gorąco było. Żal mi paru moich faworytów, którzy nie trafili do konkursu. W poniedziałek swoją siłę pokażą nasi zagraniczni goście. Radzę obejrzeć wszystkich, choć to znów będzie tylko nieco mniejszy maraton. „Tylko” sześć monodramów non-stop od 15.00. KUCHARSKI JUBILAT PAN GERAS Nikt, kto zna tego ciągle się spieszącego siwego faceta w okularach, nie uwierzy, że w maju tego roku skończył 70 lat (słownie: siedemdziesiąt). Wszystkie możliwe i życzliwe życzenia już odebrał. Ojciec założyciel (też pochodzi z Torunia) i animator najpierw Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Jednego Aktora, a teraz WROSTJA, WIESŁAW GERAS to najpracowitsza mrówka wśród wszystkich festiwalowych dyrektorów. Nigdy nie pojawia się w biurze Wrocławskiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru, którego jest prezesem, a Towarzystwo organizatorem Spotkań, później niż o godzinie 8 rano. Gdy zbliża się festiwal jest w pracy już o 7.00. Dla wszystkich organizatorów festiwali najmniejszych teatrów Ten wrocławski jest jak wzorzec z Sevres pod Paryżem. Większość twórców, choć wypijał z nimi setki bruderszaftów nie zwróci się inaczej do niego, niż „Pan Geras”. Kiedyś go to irytowało, bo jest osobą dość bezpośrednią, dziś traktuje to jak ksywę. „Pan Geras” traktuje jak swoje imię. No, to Pan Geras, sto lat jeszcze raz od wszystkich wrostowiczów. Na tegorocznych spotkaniach nie będzie czasu na bankiety i fety. KTO TO JEST LENCZYK? Z nowym dyrektorem WROSTJA, REMIGIUSZEM LENCZYKIEM rozmawia zbyt poufale Krzysztof Kucharski Remiku, wszyscy myślą, że ty jesteś jakiś nowy, który chce wygryść Pana Gerasa. Mam ci to opowiadać? Byłeś przy tym, wszystko możesz opisać, minuta po minucie. Ja jestem w tym roku pomocnikiem Wieśka, taka jest moja rola. On jest dyrektorem artystycznym i stworzył tegoroczny festiwal tak jak zawsze, czyli perfekcyjnie. Na mnie spadła skromna rola mediatora w kilku sprawach finansowych. Ja raczej chcę, żebyś przypomniał skąd się wziąłeś w tym środowisku najmniejszych teatrów. W roku 1976, kiedy OFTJA, czyli Ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora administracyjną decyzją przeniesiono do Torunia, byłem dyrektorem Staromiejskiego Domu Kultury, który mieścił się przy placu Solnym za kwiaciarkami spotkaliśmy się na „tajnym” posiedzeniu, na którym też byłeś, tak jak Wiesiek Geras i nasi nieżyjący przyjaciele: Kasia Klem, wówczas dziennikarka „Wieczoru Wrocławia” i twój kolega z redakcji „Gazety Robotniczej” Tadzio Burzyński. Wtedy powołaliśmy do życia Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora jako kontynuację OFTJA. Tym, którzy nie wierzą w cuda dodam, że zrobiliśmy to nie mając złotówki, ale za to moją wspaniałą ekipę ze Starówki i sporo wolontariuszy. Dziś by się to nie udało. Aktorzy przyjechali za darmo i na własny koszt, bo nas lubili. Uczciwie powiedzmy, popierało nas mnóstwo ludzi z różnych artystycznych kręgów. Potem jako dyrektor musiałem się tłumaczyć z tej oddolnej społecznej inicjatywy w Komitecie Wojewódzkim PZPR czyli partii wszystkich partii w PRL-u. Od jakiegoś czasu też jeździsz na różne festiwale teatrów jednego aktora, także te zagraniczne. Właśnie na tych zwłaszcza zagranicznych festiwalach przekonałem się na własne oczy, jakim szacunkiem wszędzie cieszy się Wiesiek Geras. Ma świadomość jak działa wrocławski przykład. Jak cię znam, to nie będziesz chciał być dyrektorem tylko malowanym. Na pewno następny festiwal zorganizujemy na trochę innych zasadach. Czasy są trudne, ale musimy temu festiwalowi znaleźć nowych entuzjastów, także takich, którzy będą mogli wspomóc go finansowo. Teraz ten festiwal ma budżet mniej niż skromny. To jest festiwal, który traktowany jest przez dyrektorów innych festiwali teatrów jednego aktora jak festiwal matka. W ubiegłym roku powstało przy wrocławskiej szkole teatralnej europejskie Centrum Teatrów Jednego Aktora. Szkoła jest współorganizatorem WROSTJA i powoli jej rola będzie rosła. Po rozbudowie będą przy ulicy Braniborskiej trzy profesjonalnie wyposażone sceny. Cały festiwal tam właśnie będzie się odbywał. Być może już ten jubileuszowy – czterdziesty piąty! Jestem przekonany, że jego prestiż będzie rósł. Niech tak się stanie. Amen. POST SCRIPTUM Remigiusz Lenczyk był działaczem opozycji, później piastował kilka funkcji publicznych po roku 1989. Ostatnio był dyrektorem wydziału kultury Urzędu Marszałkowskiego Województwa Dolnośląskiego. Teraz oprócz tego, że społecznie pełni funkcję dyrektora WROSTJA, pieniądze bierze w Teatrze Polskim jako wicedyrektor tego teatralnego kombinatu. Wcześniej, m.in. był mimem we Wrocławskim Teatrze Pantominy, ale też pracował w Estradzie Dolnośląskiej zanim przemianowała się na Centrum Sztuki Impart. Był i jest osobą bardzo kreatywną. DZIŚ KONKURS Wystartujemy o godzinie 11.00 bez żadnej celebry. Pointa za to będzie wspaniała, bo to spektakl jurorów, którzy będą musieli publicznie uzasadnić swoje wybory. Bywało, że był to lepszy spektakl, choć improwizowany, od całego konkursu! Pierwsza podda się ocenie jury JUSTYNA SZAFRAN, aktorka Teatru Muzycznego Capitol, laureatka Przeglądu Piosenki Aktorskiej, którą możemy oglądać w roli Ewy Pobratyńskiej w „Dziejach grzechu” Żeromskiego, czy Albertynki w „Operetce” Gombrowicza. Jako Frances w monodramie „Rzecze Budda Chinaski” według Charlesa Bukowskiego zobaczył ją reżyser i kolega z teatru Cezary Studniak. Justynie towarzyszy na żywo teatralne trio muzyczne, bo to monodram głównie wyśpiewany. Ale jak?! To jedna naszych faworytek. Zaraz za nią następna nasza kandydatka do wszystkich nagród, świeża absolwentka wrocławskiej szkoły teatralnej, kolejna niezwykle utalentowana lalkarka KLAUDIA LEWANDOWSKA. Zobaczymy ją w autorskim monodramie o dwuznacznym tytule „(M)ono”. Laureatka nagrody marszałka województwa dolnośląskiego za najciekawszy debiut w roku 2008 za tytułową rolę w dyplomowym przedstawieniu „O królewiczu, który się niczego nie bał”. W swoim monodramie gra oczywiście z lalką. To moje faworytki, jak je oceni jury przekonamy się dziś wieczorem, a dokładnie o godzinie 22.00. Oczywiście, całej dziewiątce życzymy najszczerzej wszystkiego najlepszego. Konkurencja będzie niezwykle silna. Nie ma w tym ani słowa przesady. Jako trzecia wystąpi dziś SYLWIA GÓRA WEBER, która ma już na swoim koncie role: Ofelii w „Hamlecie”, Sonii w „Zbrodni i karze”, a debiutowała tytułową rolą w „Ofiarze Wilgefortis”. Jej konkursowy monodram „Sybilla” Para Lagerkvista wyreżyserowała Ewa Ignaczak. Premiera odbyła się na sopockiej scenie OFFdeBICZ. Sylwia jest absolwentką wrocławskiej szkoły teatralnej. To z zdanie będzie powracało jeszcze jak refren parę razy. Po trzech paniach wreszcie pierwszy mężczyzna i to z Kłodzka, gdzie jest potężna twierdza teatru jednego aktora. PAWEŁ AKSAMIT przedstawi nam „Nie ruchomo – czyli miłość jako znak równości” Jurgisa Popowa, który wyreżyserował Andrei Wasiliew Kosyrin. Paweł ma już spore doświadczenie w tym gatunku. Przygotowywane przez niego monodramy nagradzano, m.in. na wrocławskim konkursie F(e)TA, zgorzeleckim OSATJA i lubelskim Festiwalu Teatrów Niewielkich. Jest absolwentem wrocławskiego wydziału aktorskiego i trudno go zepchnąć z pozycji jednego z faworytów. Warszawianka AGATA FIJEWSKA w autorskim monodramie „Piąta rano” wystąpi prawdopodobnie około godziny 15.00. Raczej trochę po niż przed. Chwali się w ankiecie wieloma nagrodami na różnych festiwalach i przeglądach zarówno wokalnych jak i aktorskich, co tym głównie śpiewanym spektaklu się uzasadnia. Jest studentką Wyższej Szkoły Psychologii Społecznej. Na scenie, zwłaszcza wokalnie robi wrażenie, zresztą sami się przekonajcie. Drugim reprezentantem płci brzydkiej będzie KRZYSZTOF GRABOWSKI, który postanowił sam się bawić w „Piaskownicy” Michała Walczaka swój monodram zatytułował „Miłka” jakby mu jednak partnerki brakowało. Krzysztof jest absolwentem wrocławskiej szkoły teatralnej i aktorem Teatru im. Aleksandra Sewruka w Elblągu. Zaczynał swoją artystyczną drogę w wałbrzyskim Teatrze im. Jerzego Szaniawskiego. Z Kielc przyjedzie kolejna (ktoś to liczy) absolwentka wrocławskiej uczelni aktorskiej, lalkarka, MARTYNA ROZWADOWSKA. Pokaże nam autorski spektakl „Amede”, do którego zainspirował ją artykuł o kobiecie, która zabiła piątkę własnych dzieci. W ubiegłym roku w Tczewie dostała nagrodę za rolę w „Matce” Witkacego. Podobnie jak Krzysztof z Kłodzka pochodzi ALEKSANDRA TOMAŚ, że skończyła wrocławską szkołę to niemal oczywiste, ale też podobnie jak Klaudia błysnęła w dyplomie „O królewiczu, który się niczego nie bał” i była jedną z podpór niezależnego wrocławskiego Teatru Zakład Krawiecki, który zawiesił swoją działalność, bo nikt go nie chciał wesprzeć finansowo. Konkurs zakończy trzeci mężczyzna i ostatni, JACEK BAŁA z Warszawy, ale… absolwent wrocławskich lalek. Z Wrocławiem kontaktów nie zerwał. Pokaże nam autorski projekt pt. „K(!)”. Z pewnością wzbudzi dyskusję, bo to jazda po bandzie, ale świetny akcent na zakończenie. Wszystkich przysypiających obudzi. Ja to wiem już teraz. Poziom artystyczny tego konkursu będzie wysoki. Szkoda, że poza konkursem znalazło się kilka spektakli, które mogły konkurować z przedstawioną dziewiątką. Przecz z kryzysem. Z listy zakwalifikowanych do finału w większości bardzo młodych artystów widać jak wielką inspirującą rolę mają WROSTJA. Daję słowo honoru, że oglądając kasety nikt z nas nie myślał skąd pochodzą aktorzy. Teraz mogę napisać, że najbardziej twórczym organizmem wśród szkół teatralnych w tym gatunku w Polsce jest wrocławski wydział lalkarski. Piszę to i aż mi dech zapiera, bo jeszcze mogę sięgnąć w historię bardzo odległą (Andrzej Dziedziul) i mniej odległą, a nawet bardzo bliską (Jola Góralczyk, Ania Kramarczyk i Agata Kucińska). Taka jest piękna ta prawda, która mnie zachwyca. KUCHARSKI TYLE NOWYCH MIEJSC Tak się wydawało, a właściwie dla festiwalowych bywalców nowymi miejscami będą trzy sceny w Teatrze Muzycznym Capitol i od lat gościnna dla artystów synagoga „Pod Białym Bocianem”. W Capitolu, gościmy cały dzisiejszy dzień od 11 rano do 23 późnym wieczorem. Po rozdaniu nagród być może gdzieś się jeszcze udamy, by ten dzień zacnie zakończyć. W synagodze nieprzypadkowo wystąpi Polak mieszkający w Szwecji LEO LESZEK KANTOR, który opowie nam w swoim dokumentalnym monodramie „Wyjechać ze skrzypcami” według własnego scenariusza z muzyką Henryka Wieniawskiego. To opowieść o wojnie i wplątanych w nią Polakach i Żydach. Dokładnie o losach autentycznej postaci Ola Spiro, więźnia gułagu, a potem muzyka Filharmonii Warszawskiej i Teatru Wielkiego. W roku 1968 zmuszono go do emigracji. Dla wielu naszych teatromanów pewnie samo spotkanie z niezwykłym wnętrzem synagogi będzie dużym przeżyciem, która z całą pewnością pomoże aktorowi. ZDOSŁAWA RĘKA Zdosław Wierdak to nasz zaprzyjaźniony artysta plastyk, który dla naszych gości przygotował specjalne koperty ze specjalnym znaczkiem z okazji WROSTJA i jubileuszu Pana Gerasa. Zdosław ma nie tylko oryginalne i niezwykle rzadkie imię, ale też perfekcyjną rękę. Jest mistrzem rysunku i grafiki. W parę minut potrafi narysować portret każdego człowieka. I to z fotograficzną dokładnością. Nie wiem, czy mi się uda, ale spróbuję namówić Zdosława, żeby sportretował całą żeńską część redakcji. MIGAWKA MAĆKA Trochę w spadku po ojcu, nieżyjącym fotoreporterze „Gazety Wrocławskiej” Tadeuszu Szwedzie naszym nadwornym dokumentalistą życia festiwalowego został jego syn Maciek Szwed. Jesteśmy od zdradzania różnych kulis. Oprócz perfekcyjnej dokumentacji WROSTJA Maciek dla każdego aktora występującego na festiwalu przygotowuje specjalne zdjęcie zrobione w trakcie spektaklu z symbolicznym Hamletem i okolicznościowym nadrukiem. To pamiątka specjalna. Nigdy żaden aktorów nie żalił się na naszego dokumentalista, choć zdjęcia robi bez najmniejszego szmeru w najbardziej dramatycznych momentach. To jego przywilej, nikomu innego w trakcie spektaklu fotografować nie wolno. ZIELONO MI W czasach kryzysu obieranie dla festiwalu zielonego koloru, który symbolizuje nadzieję, jest rodzajem perwersji. Ale ile w niej optymizmu? Ten zielony kolor, albo to zielone światło, ma być otwarciem na przyszłość WROSTJA. Tak się to kroi. Jak wyrośnie nowe szkolne centrum teatralne na Braniborskiej (wejście także od Legnickiej) ledwie kwadrans piechotą od Rynku, to dużo może się zmienić. Zawsze młodzi twórcy w historii byli nośnikami artystycznej awangardy. Za dwa lata będą mieli wspaniałe warunki. ZA SZEŚĆ GERASÓW CO? To jest anonim. Trochę czytać bez emocji. Geras, to oficjalna waluta na tegorocznych WROSTJA. Można za nią kupić kawę, piwo i nie wiem, co jeszcze tylko w teatralnej restauracji w podziemiach Wrocławskiego Teatru Lalek. Wiemy to tylko z przecieków. Dostali ją zagraniczni goście i paru prominentów. Festiwal jest jak zawsze elitarny w końcu. Waluta będzie miała premierę, gdy weźmiecie do ręki numer naszej kryzysowej gazetki Nie, żebym od razy donosił, ale za Mennicę Państwową robił z talentem obywatel Remigiusz Lenczyk. Niech dzisiejsi ubecy sobie przypomną, że ten sam obywatel wydawał w stanie wojennym (grudzień 1981) 50-złotowe, zielone banknoty z wizerunkiem generała w ciemnych okularach, które rysował wieloletni współpracownik festiwalowych gazetek, Jacek Szatkowski z wykształcenia architekt. Graficzną emisję tegorocznych banknotów zaprojektował sam oskarżony Lenczyk. Na nominale sześciu gerasów jest wizerunek Wojciecha Siemiona. Jeśli jeszcze nikt go nie oskarżył (nie Siemiona, tylko Lenczyka) o naruszenie państwowego monopolu, to na pewno oskarży, bo wszystkie nasze służby nie mają kompletnie poczucia humoru i honoru. jak zawsze. ŻYCZLIWY PÓŁWIECZE „WIEŻY MALOWANEJ” Dokładnie 50 lat temu, 24 listopada 1959 w warszawskim STS-ie (Studencki Teatr Satyryków), Wojciech Siemion po raz pierwszy wystawił „Wieżę malowaną”. Stała się ona przełomem w dziejach teatru, choć nikt tego nie zamierzał, a nawet nie przypuszczał, że tak właśnie się stanie. Co o tym zadecydowało, opowiada Tomasz Miłkowski w nowej książce, zatytułowanej „Teatr Siemion”. Ja tylko pokrótce wspomnę o fenomenie wielkiego artysty. Sukces „Wieży malowanej”, co zgodnie potwierdzają krytycy i historycy teatru jednoosobowego, zbudował przede wszystkim Wojciech Siemion. Najbardziej zaskoczył podawaniem „tekstów jako poezji” oraz odrywaniem „ich od muzyki po to, aby jak najbardziej pokazywać niezwykłość obrazowania”, jak mówił Ernest Bryll. Ale intrygowała także „wewnętrzna logika” postaci Siemiona, których oczami aktor kazał nam patrzeć na otaczający świat, podczas gdy on sam pozostawał na zewnątrz, ponieważ nie był postacią odtwarzaną, a tylko ją demonstrował, co z kolei podkreślał Ludwik Flaszen. Niewątpliwym atutem przedstawienia, ale i „skokiem na głęboką wodę, nawet rodzajem prowokacji” – jak napisał Tomasz Miłkowski – był zwrot w stronę folkloru w czasach socrealizmu, podczas gdy ludowość wykorzystywana była do celów propagandowych, a zatem budziła uzasadnioną niechęć. Nie bez wpływu na kształt i sznyt legendarnej „Wieży malowanej” miały także Bryllowskie studia „pieśni gminnej”, muzyka Edwarda Pałłasza, który zharmonizował stare motywy ludowe w nowy sposób, oraz scenografia Adama Kiliana w postaci wielkich słomianych pałub, wyrazistych, niezwykle charakterystycznych, wykonanych z naturalnych materiałów. Wszystko to Tomasz Miłkowski nazywa „opakowaniem” spektaklu, które stworzyli nieprzeciętni artyści, przyczyniając się do „rehabilitacji wykpionego folkloru”. Cel niewątpliwie osiągnęli, skoro „Wieża malowana” miała 212 powtórzeń w całej niemal Polsce, nie licząc fragmentarycznych prezentacji, jak choćby te podczas 30-tych czy 40-tych WROSTJA. Te ostatnie sama miałam okazję oglądać i dobrze pamiętam, ile radości sprawił Wojciech Siemion przypomnieniem legendarnego monodramu, którego od dawna nie wykonuje, bo jak sam mówi, od pewnego czasu już nie tańczy i nie śpiewa, a próbować tańczyć i śpiewać nie uchodzi. Przed wrostjową publicznością nie próbował! Dla niej po prostu: śpiewał, podskakiwał, trzaskał hołubcami w tanecznym kroku, recytował w rytmie katarynki. To było niesamowite przeżycie dla kogoś, kto „Wieżę malowaną” zna tylko z opowiadań. Tamtego jubileuszowego wieczoru można było poczuć powiew jakże ważnych dla teatru jednoosobowego czasów i zrozumieć istotę Siemionowego teatru, który aktor skrupulatnie buduje od półwiecza. Na koniec jasno trzeba powiedzieć, że to za sprawą tego przedstawienia i tego artysty pojawiło się pojęcie teatr jednego aktora, którego po raz pierwszy użył właśnie w odniesieniu do Wojciecha Siemiona Ludwik Flaszen, pisząc artykuł do majowego numeru „Przekroju”: „Siemion – to więcej niż recytator, więcej nawet niż aktor. Siemion – to teatr. Osobliwy teatr jednego aktora. W Siemionowskim teatrze jednego aktora jest coś ze starego ludowego rzemiosła, gdzie cały proces produkcji spoczywa w rękach jednego człowieka. Narzędzia jego są ubogie – za to przedmiot stworzony nie ma w sobie nic z szablonowej łatwości produktów seryjnych. Jest spontaniczny – i nosi bezpośredni stempel swego twórcy”. Co prawda termin „teatr jednego aktora” uzyskał „prawa obywatelskie” w 1962, jednak to twórczość Siemiona dała początek i pojęciu, i potężnemu ruchowi, nad rozkwitem którego niezmiennie przez lata, tak w Polsce, jak i za granicą, czuwa niezłomny Wiesław Geras – założyciel i organizator WROCŁAWSKICH SPOTKAŃ z TEATREM JEDNEGO AKTORA. W roku złotych godów „Wieży malowanej” Wojciech Siemion porwie nas w podróż po wielkiej literaturze, zgodnie z ideą swojego teatru probabilistycznego, pozwalając widzowi na współtworzenie jego spektaklu jak partnerowi ze sceny. Da lekcję mowy ojczystej w jedynie niepowtarzalnym Siemionowskim stylu, zagłębiając się z pasją w strukturę, rytm i sens recytowanych, czy raczej przepowiadanych wierszy wielkich poetów polskich. W ułamku sekundy wcieli się w sługę innego z poetów, prezentując kolejne fragmenty z bogatego dorobku monodramowego. I oczywiście rozświetli naszą codzienność swoją niezłomną energią, witalnością, radością życia. W podziękowaniu za bogaty dorobek i niepowtarzalny wkład w kulturę teatralną w 50-tą rocznicę premiery „Wieży malowanej” Klub Krytyki Teatralnej – Sekcja polska Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych oraz Wrocławskie Towarzystwo Przyjaciół Teatru planuje uroczystość odnowienia Nagrody im. Boya przyznanej Wojciechowi Siemionowi za odkrywczą interpretację polskiego folkloru. Symbolem tamtego uznania ma być okolicznościowy dyplom i medal z wizerunkiem Boya. Panie Wojciechu, życzymy wielu sił, aby przez długie lata czarował nas Pan swoim teatrem, w którym jest miejsce dla wielkiej literatury polskiej. ELWIRA MILITOWSKA NASI PATRONI Od wielu lat tradycją jest obejmowanie patronatem honorowym występów gości zagranicznych przez ambasadorów i konsulów krajów, z których pochodzą aktorzy. Wszyscy zaindagowani rok rocznie zgodnie potwierdzają, że z ogromną przyjemnością przyjmują zaszczyt patronowania spektaklom swoich rodaków na tak pięknym, ciekawym, znaczącym i z tak imponującą przeszłością wydarzeniu, jakim są międzynarodowe Wrocławskie Spotkania z Teatrem Jednego Aktora. W tym roku na zaproszenie patronowania odpowiedzieli: Otgon Dambiinyam – Ambasador Mongolii w RP, Ashot Galoyan – Ambasador Nadzwyczajny i Pełnomocny Republiki Armenii w RP, Radojko Bogojević – Ambasador Republiki Serbii w RP, Zoran Skenderija – Ambasador Bośni i Hercegowiny w RP oraz Władimir Tkaczew – Konsul Generalny Federacji Rosyjskiej w Poznaniu. Niektórzy zapewnili, że z niewypowiedzianą radością pojawią się osobiście, by podziwiać przedstawienia swoich aktorów*. Bardzo nas cieszy niezwykle ciepły list od Marszałka Województwa Dolnośląskiego – Pana Marka Łapińskiego, który objął patronatem całe 43. Międzynarodowe Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora. Słowa Pana Marszałka: „Międzynarodowy charakter imprezy sprawia, że co roku Dolny Śląsk odwiedzają najzdolniejsi artyści z całego świata. Jestem przekonany, że wzorem lat poprzednich impreza zakończy się pełnym sukcesem” są niewątpliwie balsamem na skołatane serce Wiesława Gerasa, zamartwiającego się o teraźniejszość i przyszłość tej najstarszej wrocławskiej imprezy. Równie ważnym dla organizatorów WROSTJA jest wsparcie i dobre słowo Pani Lidii Geringer de Oedenberg – dziś Posła do Parlamentu Europejskiego, a niegdyś współtwórczyni życia kulturalnego miasta, która jak nikt inny rozumie nasze bolączki i potrzeby. W liście od Pani Poseł czytamy: „Z własnego doświadczenia wiem, że organizacja życia kulturalnego oraz propagowanie sztuki na wysokim poziomie jest bardzo odpowiedzialnym i trudnym zadaniem. Tym bardziej doceniam działania Wrocławskiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru organizującego jedną z najstarszych i najbardziej zasłużonych dla kultury Wrocławia imprez cyklicznych – Międzynarodowe Wrocławskie Spotkania Teatru Jednego Aktora. Na WROSTJA-ch wychowały się kolejne pokolenia teatromanów, a ranga festiwalu przyciąga znakomitych artystów z wielu krajów świata.” Dziękujemy za otuchę, słowa uznania i nagrody. Gdybyż jeszcze te wszystkie ciepłe słowa, które przychodzą do nas tak z kraju, jak i zagranicy, dotarły do włodarzy naszego miasta i otworzyły nie tylko ich serca, ale i kieszenie na nasz ciągle najskromniejszy pod względem finansowym festiwal, bylibyśmy spokojni o przyszłość tej w kwiecie wieku imprezy. ELWIRA MILITOWSKA *) Z Ostatniej Chwili… Swój przyjazd na WROSTJA potwierdzili: Radojko Bogojević – Ambasador Republiki Serbii w RP, który chce obejrzeć monodram pięknej Vjery Mulovic „Opowieść o Sonieczce” wg Cwietajewej oraz Władimir Tkaczew – Konsul Generalny Federacji Rosyjskiej w Poznaniu, który będzie najważniejszym gościem na spektaklu Wsiewołoda Chubenki „Anioł o imieniu Tewie”. DOBROCZYŃCY Jak zwykle mogliśmy liczyć na życzliwość wrocławskich hotelarzy na czele z dyrekcją hotelu Orbis Wrocław, Art. Hotelu, Tumskiego, Qubusa i Lothusa. Mamut obdarował naszych gości efektownie opakowanymi ciasteczkami, a białostocki Polmos „Liderem” do rozwiązania języków na pospektaklowych dyskusjach. Medialnie wspierają nas obok lokalnego radia i telewizji także Gazeta Wyborcza oraz Gazeta Wrocławska, ale także miesięczniki i tygodniki: Teatr, Scena, Odra, Przegląd, oraz internetowe portale. Z CHWILI OSTATNIEJ Na grypowym polu osiadł TARIK MARKOVIC z Bośni i Hercegowicy. Nie zobaczymy jego spektaklu „Linia” jutro o godz. 18.00 we Wrocławskim Teatrze Lalek. Będzie można wziąć głęboki oddech i spokojnie zjeść kolację. W DALSZĄ DROGĘ Po wrocławskiej gęstej trzydniówce festiwal rusza do ośmiu dolnośląskich miast: Jawora, Jeleniej Góry, Kłodzka, Legnicy, Oławy, Świdnicy, Wałbrzycha i Zgorzelca. W najbliższy piątek 27 listopada rozpoczną się 4(24). Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora. Karawana WROSTJA za trzyma się dopiero w Warszawie 1 grudnia. czyli oficjalny organ 43. Wrocławskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora -------------------------------------------------------------------------------------- numer TRZECI - 24 listopada 2009 roku --------------------------------------------------------------------------------------- „Kryzysówkę” redagują cztery panie: Justyna Kościelna, Elwira Militowska, Karolina Tomczak i Iza Wojtycka, a ich dzieła krytyczne próbuje zawsze zepsuć Krzysztof Kucharski, który nie ma pojęcia o redagowaniu festiwalowych gazetek. --------------------------------------------------------------------------------------- COŚ NA DOBRY FINAŁ Mój prapradziadek uważał, że kończyć rozpoczęte sprawy należy z hukiem. To też w ostatnich minutach przed swoją śmiercią nakazał wystrzelić z armaty. Nie wziął pod uwagę faktu, że zaczął żegnać się z życiem w samym środku nocy, garnizon był mały, a obywatele mieściny nie mieli artyleryjskiej fantazji. To też utarło się powodzenie: „strzela jak stary Kucharski nocą”. Co znaczyło, że robisz coś kompletnie bez sensu. Mamy nadzieję, że na następnych WROSTJA 2010 celebrowanych we Wrocławiu dłużej niż trzy dni, komunikować będziemy się z festiwalową publicznością codziennie. Zgodnie z ponad czterdziestoletnią tradycją. Nasze kryzysowe spotkania miały jednak bardzo klasyczną konstrukcję dramaturgiczną. Zaczęły się konkursowym zawiązaniem wątków, ale jeszcze bez specjalnych emocji, bo po obejrzeniu dziewięciu spektakli faworyta nie było widać. Potwierdził to werdykt jury. Kulminację artystyczną WROSTJA osiągnęły w dniu międzynarodowym, bo widzowie z otwartymi ustami oglądali Lady Macbeth mówiącą po mongolsku i podziwiali urodę dwóch brunetek (widać, że to pisze facet): Mariam a Armenii i Vjery z Serbii, by w finale dać się zaskoczyć wszystkimi oryginalnymi pointami w dzisiejszym dniu wrocławskiej szkoły teatralnej. Ten numer nie jest ostatnim strzałem przed śmiercią „Kryzysówki”, jak zapowiada nagłówek. Wydamy jeszcze jeden numer w grudniu, by podsumować wszystkie festiwale pod firmą Wrocławskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora. KUCHARSKI OLA Z LODÓWKĄ POD PACHĄ Z Aleksandrą Tomaś nagrodzoną trzykrotnie za monodram "...jak początek umierania" rozmawia JUSTYNA KOŚCIELNA Nie mogę nie zapytać. Lodówka z Pani spektaklu... - ...przyjechała z Kłodzka. Jest moja, prywatna. Wyszukał ją i przystosował mój tata - musiała mieć powycinane otwory i usunięty agregator, żebym mogła z niej swobodnie wychodzić. Jak widać, to nasz rodzinny sukces. Pomogła też Kasia Nosowska - to na jej tekstach oparła Pani swój spektakl. Od dawna romansuje Pani z jej twórczością? - Prywatnie od dawna. Zawodowo od kilku miesięcy. Najpierw startowałam z nimi na konkursie PPA - nie poszło najlepiej. Ale razem z Gosią Kazińską, która mi pomagała, stwierdziłyśmy, że w tej twórczości, pozornie nieteatralnej, jest wielki potencjał. Zaczęłyśmy więc pracę nad „...jak początek umierania", który był moim indywidualnym dyplomem reżyserowanym przez Gosię. Jak powstał scenariusz? - W spektaklu nie ma ani jednego naszego słowa, wszystko opiera się na tekstach Nosowskiej. Każda z nas inaczej je odbierała, w trakcie pracy odrywałyśmy też nowe znaczenia. Wyszło bezpretensjonalne i bardzo świeżo, co podkreślali, nagradzając Panią, jurorzy. Ale Pani tym werdyktem była wyraźnie zaskoczona. - Do tej pory nie mogę ochłonąć, w nocy prawie nie spałam. To pierwsza nagroda teatralna, którą dostałam! W czerwcu obroniłam dyplom i nie otrząsnęłam się jeszcze ze studenckiego amoku - jestem żółtodziobem, dopiero poznaję świat, w który wkraczam. Sam udział w konkursie, obok Justyny Szafran, był dla mnie ogromnym wyróżnieniem. I pewnie olbrzymim stresem. - No właśnie. Nigdy w życiu się tak nie denerwowałam. Ale przecież Pani talent już wcześniej komplementował m.in. Jan Peszek. - Rzeczywiście, kilka lat temu, jeszcze jako licealistka dostałam nagrodę na festiwalu w Dzierżoniowie. Ale, jako totalny amator, zupełnie inaczej patrzyłam na takie wyróżnienie. Co teraz będzie z Pani zwycięskim spektaklem? - Chcemy z Gosią dodać jeszcze do niego jakieś utwory. Mam nadzieję, że dzięki nagrodom łatwiej będzie ze spektaklem jeździć do różnych miejsc. Z lodówką pod pachą, mam nadzieję. - Oczywiście. W ogóle z tą lodówką to było tak: pomyślałyśmy jeszcze przed PPA, że byłaby niezłym żartem na scenie. W końcu śpiewałam, „obraziłam się na świat/nie mieszkam tam gdzie/dawniej od miesiąca/mym domem jest lodówka”. Pomysłu nie zrealizowałyśmy, ale nie dawał nam spokoju. Aż w końcu rekwizyt trafił na scenę w spektaklu „...jak początek umierania”.. Dlaczego? Bo opowiadam w nim historię młodej, bardzo wrażliwej kobiety, która nie chce przystać na zamrożone uczucia serwowane przez innych. Rozmawiała JUSTUNA KOŚCIELNA KUCHARSKI SPOWIADA W konfesjonale klęczy artystyczny tradycjonalista pilnujący pryncypiów formy teatru jednego aktora, Kucharski nastawia ucho: - To sukces świetnie napisanych monologów w wybitnych dramatach kusił aktorów, żeby występować solo, bez pomocy kolegów, jak i liryczne poematy podniecały wybitnych recytatorów do samodzielnych spotkań z publicznością. Tak działo się od wieków. Te próby nazywano aktorskimi recitalami albo teatrem poezji. W końcu w drugiej połowie ubiegłego wieku Ludwik Flaszen krakowski krytyk po obejrzeniu spektaklu Wojciecha Siemiona nazwał to teatrem jednego aktora. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ta nowo nazwana forma teatralna też dzięki pierwszemu na świecie festiwalowi powołanemu do życia we Wrocławiu w roku 1966, zyskiwała coraz większą popularność. Trudno mi spektakl z udziałem Justyny Szafran „Rzecze Budda Chinaki” nazwać teatrem jednego aktora, podobnie jak Jacka Bały „K!”, Agaty Fijewskiej „Piąta rano”, czy Martyny Rozwadowskiej „Amede”.. Muzycy w przedstawieniu Justyny Sz. i Agaty F. biorą udział w akcji na scenie, czyli są aktorami. W przedstawieniu Jacka B. dziewczyny rozdają baloniki i chleb, malują widzów, czyli biorą bardzo czynny udział w teatralnej akcji. Podobnie kamerzysta i dźwiękowiec przedstawieniu Martyny R. Te wszystkie propozycje artystyczne należy zakwalifikować do gatunku nazywanego teatrem małych form, a nie teatru jednego aktora. Te spektakle nie powinny być oceniane przez jurorów. Kucharski: - Dostajesz rozgrzeszenie. Na klęczniku pojawia walczący ze schematami, sztampami i przyzwyczajeniami w sztuce: Każdy gatunek sztuki w pewnym momencie kostnieje. Pamiętam jak na OFTJA w latach siedemdziesiątych przyjechał Iga Cembrzyńska z dramatycznymi piosenkami i jazzowym trio. Jurorzy to odrzucili, a dziennikarze dali jej nagrodę. Fakt, że muzycy byli schowani za tiulową zasłoną i nawet nie spojrzeli ani razu na aktorkę.. Mnie jest szkoda Justyny Szafran, bo ona powinna za ten spektakl dostać Grand Prix, gdyby reżyser zrobił go jako monodram, schował trochę muzyków. To co robi Justyna jest niezwykłe i nikt z pozostałych wykonawców jej nie dorównał aktorską determinacją. Ona się w tym spektaklu spala jak piękna ćma, nocny, mroczny motyl. Mnie w monodramie Martyny Rozwadowskiej, który ma mocno akcentowany publicystyczny wymiar, nie przeszkadzał technik z kamerą.. W japońskim teatrze kabuki aktor ma dwóch pomocników ubranych na czarno z zasłoniętymi twarzami, którzy na oczach widzów podają mu rekwizyty i zmieniają kostium. Nikt ich nie nazywa aktorami. Fakt, że robią to bardzo dyskretnie. Muzyk, czy inny pomocnik nie powinien odwracać uwagi od aktora i aktor też nie powinien podkreślać, że korzysta ich pomocy. Nagrodzoną Olę Tomaś też wspomagało na żywo dwoje muzyków, ale nikomu nie przeszkadzali. Jestem za takimi sytuacjami, ale jednak aktora zostawmy samego z publicznością. Nie odwracajmy od niego uwagi. Kucharski: - Też dostajesz rozgrzeszenie. Tak strasznie się nie różnicie. Diabeł tkwi w szczegółach. Warto, żeby reżyserzy i aktorzy trochę wnikliwiej zainteresowali się na czym polega ten gatunek, bo będzie tak na Wratislavia Cantans przed laty, że tylko muzycy country na nim nie występowali, a i tego nie jestem pewien. MILITOWSKA Z GARŚCIĄ REFLEKSJI Tegoroczny konkurs był niezwykle zróżnicowany ze względu na formę zaprezentowanych monodramów, ale nie był zaskakujący, co zresztą znalazło odzwierciedlenie w ocenach jurorów – nie było nagrody Grand Prix, a jedynie pierwsza nagroda. Najbliższy mojemu ideałowi monodramu była „Miłka” Krzysztofa Grabowskiego, zresztą zdobywca I Nagrody. Gdybym miała odpowiedzieć na pytanie: „dlaczego?” w konwencji jego spektaklu, zacytowałabym fragment: „bo moja jest ta piaskownica”. A mówiąc poważnie, zwróciłabym uwagę na zwartą i przemyślaną konstrukcję, maksymalne wykorzystanie minimalnej liczby rekwizytów (zniszczonej lalki Batmana i jaśka-przytulanki), zagranie w przestrzeni zbliżonej do miejsca, w którym rozgrywa się akcja monodramu. Był przy tym przekonujący, więc widz towarzyszył mu w jego zabawie w piaskownicy. Ciekawy monodram przygotowała Aleksandra Tomaś, co zostało zauważone przez nagradzających. Przede wszystkim warte są podkreślenia pomysł (wykorzystanie lodówki na różne sposoby) i wykonanie – bezpretensjonalne, niezwykle sprawne i wdzięczne. Poza tym, trzymając się reguł monodramu, zaproponowała wyśpiewanie swoich przemyśleń, konsekwentnie do wybranego materiału. Z kolei w propozycji Pawła Aksamita „Nieruchomo, czyli miłość jako znak równości” na pewno należy podkreślić element zaskoczenia w kreacji jego bohatera oraz umiejętność wykorzystanie prostych, codziennych przedmiotów, takich jak deska do prasowania i żelazko, w sposób nader nieoczywisty. Najciekawszym pomysłem okazała się deska jako ciężki krzyż, niesiony na barkach przez zagubionego człowieka, próbującego zmagać się ze światem, swoimi ułomnościami i przeciwnościami losu. Jednak poza tymi pozytywami dość istotnym minusem jest warsztat aktorski. W monodramie Klaudii Lewandowskiej „(M)Ono” zwróciłam uwagę na konsekwentne budowanie akcji wokół jednego motywu muzycznego, wygrywanego przez małą katarynkę, oraz wykorzystanie lalki. Za to trudno było mi się pogodzić z konwencją zaproponowaną przez Sylwię Góra-Weber w „Umiłowaniach”. Teatr w teatrze, moim zdaniem, może się sprawdzić tylko wówczas, gdy jest kompozycją konsekwentnie budującą całe przedstawienie, a momenty przejścia pomiędzy aktorką grającą aktorkę a bohaterką graną przez postać-aktora jest jednolicie zaznaczana. W tym wypadku brakowało mi owych wyraźnych przejść w dalszej części monodramu w opozycji do jego początku. Gdyby nie „dodatkowa” postać w przedstawieniu Martyny Rozwadowskiej „Amede” i ten monodram byłby bliski czystemu monodramowi. Dla mnie bowiem pan z kamerą nie jest li tylko technicznym, który robi wszystko, ażeby widzowie z końca stadionu też widzieli to, co dzieje się na scenie, ale postacią ze świata spektaklu. Pojawia się przecież w momentach istotnych dla zwierzeń bohaterki, dla mnie jako ich świadek – reporter szukający sensacyjnych historii czy sądowy psycholog zapisujący zeznania oskarżonej. Dlatego nie postrzegam nowinek w tym monodramie jako novum czy ukłonu wobec techniki we współczesnym teatrze. Tak bym to mogła odebrać w przypadku, gdyby pan z kamerą nie pojawiał się na scenie, szczególnie w monodramie i szczególnie w tak absorbujący sposób. Innym przedstawieniem, który wykorzystał multimedia, był monodram „K!” w wykonaniu Jacka Bały. Tu nie przeszkadza technika, która ewidentnie jest na usługach teatru. Pytanie tylko, czy jest niezbędna. Twórcy powiedzą na pewno, że tak, i choćby ze względu na konwencję, w którą zostaliśmy wprowadzeni już od drzwi – taniego współczesnego kabaretu, za którym osobiście nie przepadam – pewnie nie ma się co czepiać. Ciekawym zabiegiem na pewno była szopka krakowska, przy pomocy której opowiedziana została historia losów rodziny bohatera monodramu. Na koniec jeszcze muzodramy, nie po raz pierwszy pojawiające się na OFTJA. Pierwszy, zatytułowany „Rzecze Budda Chinaski” Justyny Szafran, to zbitka kilku estetyk: teatru naturalistycznego, pip show, niechlujstwa i pseudonowoczesności. Przy tym nie trzyma się reguł monodramu, bo kontrabasista stale gra w samotnika, a w pewnym momencie na scenie pojawia się dwóch panów, którzy ewidentnie są postaciami spektaklu, bo to za ich sprawą aktorka podejmuje działanie. W tym wypadku przeszkadzają mi w monodramie. Jako muzycy – zupełnie nie. Choć akurat w tym monodramie to oni bardziej przykuli moją uwagę niż aktorka. Natomiast drugi muzodram Agaty Fijewskiej to historia pewnej dziewczyny, opowiedziana w konwencji biesiadnej, nieco jednostajna i ze względu na linię melodyczną, jak i na wykonanie. Co prawda atutem aktorki jest ładny głos, ale moim zdaniem zupełnie nie został wykorzystany. Jeżeli nie pokazała możliwości swojego głosu (a ma takie) świadomie, budując postać kobiety zbyt młodej i zbyt niedojrzałej do tego, co ją w życiu spotkało, to z Bogiem sprawa, ale jeżeli było to tylko odśpiewanie recitalu, to bardziej nadaje się to na PPA, choć i tam interpretacja z pazurem byłaby milej widziana. Podsumowując, wśród dziewięciu obejrzanych propozycji wyróżniłam: pięć bliskich i bliższych czystemu monodramowi (Miłka; ...Jak początek umierania; (M)Ono; Nieruchomo, czyli miłość jako znak równości; Umiłowania), dwa śpiewane (Piąta rano; Rzecze budda chinaski); w trzech wykorzystano lalki (Miłka; (M)Ono; K!), a w dwóch multimedia (Amede; K!), podczas gdy trzem towarzyszyła muzyka na żywo (Piąta rano; Rzecze budda chinaski: ...Jak początek umierania). Trzy były autorskie ((M)Ono; Amede; K!). W trzech na scenie było więcej niż jedna (?!) osoba (Amede; K!; Rzecze budda chinaski), jeden był teatrem w teatrze (Umiłowania), a jeden wprowadził elementy modnego dziś kabaretu (K!). Tyle tytułem statystyki. Emocjonalnie ...nie czuję się usatysfakcjonowana. Nie przeżyłam żadnego uniesienia ani oczyszczenia. Nie zachwyciłam się. Ja. Ale jeżeli założyć, że zadaniem teatru jest szokowanie i zmuszanie do jakichkolwiek refleksji, to ten konkurs spełnił swoje zadanie. Wszak zawzięcie dyskutujemy, wadzimy się, nie zgadzamy ze sobą, odrzucamy czy akceptujemy. Pokazał jednocześnie kondycję współczesnego teatru jednoosobowego, jego zaskakujący rozwój tak in plus, jak i in minus. Przy tym zasmucił – w świecie, w człowieku jest tyle smutku, bólu, bezradności... A teatr jedynie ten stan pokazuje, to jest li tylko odtwarza szarą rzeczywistość. A ja w teatrze chciałabym znaleźć komentarz czy veto wobec tego stanu rzeczy, jakąś iskierkę, która da widzowi nadzieję.. To znaczy przywróci teatrowi rolę kreacji rzeczywistości. ELWIRA MILITOWSKA KAROLKA TOMCZAK ROZPRAWIA O KONKURSIE „Walcząca żona na balustradzie to więcej niż może znieść mężczyzna” Tekst Charlesa Bukowskiego, na którego podstawie powstał spektakl, jest mocny. Równie mocne jest samo przedstawienie, którego bohaterką jest kobieta przygnębiona i skrzywdzona. Jej wypowiedzi istnieją obok tekstu mężczyzny, odtwarzanego widzowi z nagrania. Dzięki temu w monodramie, oprócz postawy głównej bohaterki, którą poznajemy naocznie, można się zetknąć również z postawą jej kochanka. Ona jest matką jego dziecka odrzuconą przez niego. On jest hazardzistą, który lubi konne wyścigi i kobiecy „tyłek” – „twarz ducha seksu”. Aktorka głównie śpiewa. Ekspresywnie wykrzykuje, że świat jest zły i lepiej nie robić niczego. Pluje do popielniczki. Pokazuje trochę nagiego ciała. Monodram zyskuje siłę wyrazy dzięki bogatej oprawie muzycznej – kilkuosobowej grupie mężczyzn, grających na różnych instrumentach, którzy też śpiewają a czasami wchodzą na chwilę na scenę i grają z aktorką. Czy monodram jest dobry? Na pewno w odbiorze nie okazuje się łatwy, bo muzyka jest ostra i głośna. Przerost ekspresji demonstrowany przez artystkę może nużyć. Wstęp jest przydługi, gdy bohaterka w milczeniu leży na łóżku, podobnie jak całe przedstawienie. Czasami tekst przestaje być słyszalny… Monodram nas porusza, dzięki sile swojego wyrazu, na który składa się głównie gra aktorki. Pokazuje konkretne cierpienie kobiety, wyrażone w różnych tonacjach emocjonalnych, zawsze maksymalnie intensywnych. Nie można bohaterce nie wierzyć, chociaż momentami denerwuje nachalną ekspresją. Muzyczna oprawa jest znaczącą zaletą monodramu. „Sorry rodacy” – reakcja na schemat polskości Jacek Bała nazwał swój monodram „pamfletem ojczyźnianym”, który krytykuje niedobre sytuacje i postawy związane z życiem Polaka. Podważa na zasadzie wyśmiania skłonność do uprzedzeń, hipokryzję, zacofanie i powierzchowność polskiego narodu oraz mit polskiej rodziny, często realizujący się w wersji zdeformowanej i ograniczonej. Tekst jest odważny, dekonstruuje nieświeże archetypy i przejaskrawia szkodliwe przyzwyczajenia. Został ciekawie zestawiony z wyświetlanym w tle zapisem głównych twierdzeń aktora, które porządkują ciąg zdarzeń, ale i bawią. W monodramie pojawił się też teatrzyk w teatrze – monogramista posługując się lalkami, pokazał przykład sytuacji, która charakteryzuje się absurdalnymi zachowaniami, typowymi dla rodaków. Aktor wyraźnie nawiązuje kontakt z publicznością, głównie na początku i na końcu wystąpienia, wręczając jej chleb, baloniki, mleko, naznaczając policzki czerwono-białymi barwami. Bo w końcu widzowie to Polacy, którzy przyszli do teatru słuchać Polaka. Efekt monodramu jest widoczny i śmieszny. Ale komizmem sugeruje prawdę o polskości takiej, jaka ona jest, nie zawsze ładnej i łatwej. Oczywiście były pewne potknięcia. Cenny jest jednak pomysł na ten monodram. Trafna obserwacja polskiego realu. I nośny temat, odważnie zaserwowany publiczności. Współczesna Medea Kolejny problem z codziennego życia kobiety – niedobry mąż i konieczność rodzenia dzieci. Ale co robić z tak znaczną ich ilością..? Monodram porusza drastyczne historie, ostatnio częsty dziennikarski temat, zabijanie noworodków przez ich własne matki. Przedstawienie ilustruje ten ogólny problem jako konkretną sytuację konkretnej kobiety. Ma wyjaśnić przyczynę i zasugerować winnego. Spowiedź bohaterki ujęta została w formę reportażu telewizyjnego – gra aktorki (zbliżenie twarzy) nagrywana w trakcie przedstawienia w tym samym momencie jest wyświetlana w tle sceny jako dokument filmowy. Czy taka forma monodramu jest w stanie wyrazić ten trudny problem we właściwy sposób? Może tak. Ale zabrakło tutaj dopracowania całości oraz opanowania jej doświadczonym aktorstwem, mimo niektórych miejsc ciekawie wykonanych przez aktorkę oraz poruszającego tła muzycznego. Ładny recital Czy tego typu wystąpienie da się nazwać monodramem? Owszem, miło się patrzyło i słuchało. Jeśli chodzi o wartość estetyczną przedstawienia, to można było poczuć satysfakcję – fortepian brzmiał uroczo, podobnie jak głos aktorki. W monodramie jednak chodzi o coś innego – o unikalną jakość monodramisty, który w taki sposób posługuje się narzędziami aktorskimi, by być wiarygodnym oraz stworzyć efektowną całość sceniczną. Aktorka wyśpiewuje historię wiejskiej dziewczyny, która wyjechała szukać szczęścia w mieście, ale niestety poniosła porażkę i wróciła do siebie jako kobieta ciężarna. Jednocześnie powtarza egzystencję swojej matki. Wątek przedstawiony w sposób banalny i nudny. Słaby tekst. Spektakl przypomina nieco hollywoodzkie musicale dla młodzieży, jednak został osadzony w polskich realiach i pozbawiony happy endu. Miłka, Protazek, no i Batman w piaskownicy Krzysztof Grabowski odgrywa relację między chłopczykiem i dziewczynką w piaskownicy. Sugeruje też dziecięce inicjacje. Jako osobowość aktorska jest wiarygodny i ciekawy. Operuje lalką Batmana, czyli zabawką, i poduszką, która uosabia koleżankę z piaskownicy Miłkę. Samo wczuwanie się w perypetie komiksowej i filmowej postaci Batmana jest również ironicznym uśmiechem w stronę kultury popularnej, łatwej i wszechobecnej. Monodram wyróżnia się dobrym scenariuszem i dobrą grą aktorską. Momentami jest naprawdę zabawny. A dżdżownica zjadana przez Protazka może obrzydzić widza, tak jakby przechodziła przez jego gardło. „(M)ono” Przedstawienie budują trzy elementy: głos, gest i ruch monodramistki, nagranie głosu oraz rekwizyt (lalka i pozytywka). Jak przedstawić manipulację? Może tak – aktorka stoi nad lalką, w dłoniach trzyma pozytywkę, która nakręcona gra. W tle słychać zasady wpajane dziecku od małego, wpychające je w schematy zachowania, które są wyuczone, ale nie naturalne, i często krzywdzące. Relacje rodzic – dziecko, kobieta – mężczyzna zostają zasugerowane głównie w czynnościach aktorki, skupionych na lalce, którą ta rozczłonkowuje lub ponownie składa w całość. Chaotyczności przedstawienia nie ratuje jednak sprawne operowanie lalką czy próba zbliżenia się do widza (wręczanie mu pozytywki). Zabrakło konsekwentnej i czytelnej gry aktorskiej, która przebiegałaby bez „zgrzytów”, czyli płynnie komunikowałaby zmieniające się emocje bohaterki przedstawienia. Ruchomo, ale niestety bez wypolerowania Monodram powstał na podstawie nieznanego polskiej publiczności tekstu Jurgisa Popowa. I to jest jego główna zaleta. Ciekawe mogłoby być też wiarygodne odegranie postaci schizofrenicznej, która ze swoimi marzeniami i przemyśleniami inteligenta zdolna jest jednocześnie do morderstwa. Widać wiele niedociągnięć aktorskich. Przesyt świeżej krwi. I zagubienie dystansu do roli, co przeszkodziło w jej profesjonalnym opanowaniu. Niektóre rozwiązania Pawła Aksamita były niepotrzebne, np. powtarzanie tej samej kwestii nie dając im nowego znaczenia. Na pewno monodramista ciekawie operował rekwizytem, czyli głównie deską do prasowania i żelazkiem. Akrobacje i intensywne działania aktora miały mu zapewne pomóc w uzyskaniu odpowiedniego rytmu przedstawienia. Ta nadwyżka energetyczna stanowiła jakieś urozmaicenie, ale nie uchroniła przed sztucznymi „szwami” w ciągłości monodramu oraz niekonsekwencjami aktorskimi. „Sybilla” na scenie dwupoziomowo „Umiłowania” to historia Sybilli, a właściwie dramat kobiety, którą Bóg wybrał na swoje bezwolne narzędzie, a potem zostawił, zabierając jej dziecko. Cechą wyróżniającą monodramu jest skomplikowana struktura, tzn. podział gry aktorskiej na rolę Sybilli oraz aktorki, która wprawia się na scenie do odegrania postaci i wadzi się ze swoimi umiejętnościami warsztatowymi. A więc dochodzi do nałożenia się dwóch różnych rytmów gry, które w momencie przechodzenia z jednego w drugi prowadzą do rozbijania iluzji scenicznej. Niektóre momenty rozwiązań scenicznych mogą przykuć uwagę, np. operowanie dzbankiem, z którego aktorka wylewa wodę, co jest ekwiwalentem zbliżenia z mężczyzną; unaocznienie obecności Boga w tle (odbicie profilu Jego twarzy widać na drzwiach wejściowych, które znika, gdy Absolut opuszcza Pytię). To był ambitny monodram. Może za bardzo, co widać, gdy weźmie się pod uwagę środki, jakimi posłużono się do jego realizacji oraz wrażenie niedopracowania na poziomie budowania postaci scenicznej oraz struktury, które się pojawia po obejrzeniu całości spektaklu. SESJA W POSZUKIWANIU DEFINICJI TEATRU JEDNEGO AKTORA Poniedziałkowa sesja skupiła się na kilku wątkach. Podczas rozmowy, prowadzonej głównie między redaktorem Miłkowskim, Bogusławem Kiercem i Wiesławem Gerasem, skupiono się przede wszystkim na nowych formach monodramu, np. monodramie dokumentalnym, polegającym na opowiadaniu historii, która się naprawdę zdarzyła, i nadaniu jej formy dokumentu (stąd też pojawienie się po raz pierwszy na WROSTJA monodramu dokumentalnego Leo Kantora). Inne zagadnienie dotyczyło koegzystencji współczesnej formy monodramu z jej wersją tradycyjną („ortodoksyjną”), opartą na perfekcyjnej grze aktorskiej, zbudowanej z podstawowych narzędzi aktora, którymi on sam dysponuje: jego ciała, umiejętności warsztatowych i wrażliwości. Geras zauważa ten nowy nurt monodramistów, wyraźnie widoczny chociażby na tegorocznych OFTJA, wobec którego trzeba się ustosunkować, bo on po prostu jest. Pojawiła się też wskazówka co do poziomu OFTJA, by wyznaczyć bardziej wymagające kryteria uczestnictwa w nich. Powodem ich zaostrzenia był widoczny podczas niedzielnych wystąpień młodych artystów brak wystarczającej sprawności aktorskiej, która jest konieczna dla tego typu festiwalu. Według Gerasa można zauważyć coraz więcej monodramów śpiewanych, wobec których jeszcze kiedyś nie wiadomo było, jak się ustosunkować (przykładem może być, mające miejsce kilka lat temu, wystąpienie Igi Cembrzyńskiej, która zbudowała swój monodram właśnie na śpiewie). Od kilku lat ważnym zagadnieniem jest tłumaczenie tekstu zagranicznego monodramu podczas jego wykonywania: czy tłumaczyć i jak to tłumaczenie włączyć w całość spektaklu, żeby nie przeszkadzać aktorowi lub widzowi? Dla Kierca-widza najważniejsze jest śledzenie teatru jednego aktora na scenie, a nie napisy. Bo poza mową aktor posługuje się też językiem ciała. Postawiono dosyć ważne pytanie: jak traktować nowe formy monodramu? Na pewno nie można ich ignorować i pozostać tylko przy pielęgnowaniu tradycyjnej konwencji tego teatru. Według Kierca zachowanie stałej jakości sztuki monodramu jest konieczne. Aktor powinien zacząć od opanowania jego klasycznej wersji, a potem na niej pracować i ją eksploatować przy eksperymentowaniu ze współczesnymi formami monodramu. Bo warsztat aktora powinien być giętki na tyle, by współczesnym kształtem tej formy teatru móc działać na współczesnego widza. Wyzwaniem dla monodramisty jest więc zaadoptowanie tradycyjnej sztuki teatru jednego aktora do współczesnych realiów i oczekiwań. KAROLINA TOMCZAK PIĘKNIE I NATURALNIE We Vjerę Mujovic widz może się wpatrzeć i zapomnieć, że aktorka właśnie wykonuje swoją rolę. Jest wiarygodna do granic, posługując się bardzo prostymi narzędziami gry aktorskiej. Żadna emocja nie jest tu wymuszona czy sztucznie narzucona publiczności. Po prostu – młoda kobieta wyszła na scenę i opowiedziała swoją historię. W obnażającym silnym oświetleniu i przy zmniejszonym dystansie z widzem, twarzą w twarz. (KaTom) ANIOŁ NA DRABINIE Wsiewołod Chubenko jest perfekcyjny tak, jak w ubiegłym roku. Zajmująco przedstawił postać Tewje, opierając się głównie na swoim profesjonalnym warsztacie aktorskim. Rekwizytów miał niewiele – głównie drabina, która symbolizowała jego anielskość oraz jabłka, zjadane w ciszy w finale monodramu. Całość odegrał z zabawnością i lekkością, mimo mówienia o nie zawsze łatwych zasadach ludzkiej egzystencji. Nic więc dziwnego, że tak łatwo dotarł do publiczności. (KaTom) JULIA NA LINIACH MNIE NIE ZACHWYCA Bohaterka sztuki Szekspira „Romeo i Julia” została tu pokazana jako marionetka, ograniczona linami, do których jest przywiązana. Scenerię tworzą właśnie te liny, pionowo zwisające w dół, które podczas ruchów aktorki układają się w dekoracyjny wzór i tworzą efektowną kombinację splątań. Jej akrobacja na linach wyraża pragnienie bohaterki, by się wyzwolić i osiągnąć niezależność. Mariam świetnie odgrywa doznania Julii, która chce być wolna i przeżyć swoją miłość. Imponująco panuje nad linami, które wyznaczają przestrzeń jej gry. Są momenty, gdy widz boi się, że lina się urwie, a aktorka spadnie. Nic takiego się nie dzieje. Monodramistka wykonuje swoją role bezbłędnie, z wdziękiem i świeżością. (KaTom) LADY MACBETH W SIECI Mongolski monodram ujmuje swoją dekoracyjnością i widowiskowością. Wynika to głównie z efektownego skoordynowania gry aktorskiej ze scenerią i muzyką. Sarantuya Sambuu odziana jest w bardzo strojne szaty, przypominające tradycyjny ubiór aktorów teatru Wschodu. Dużo tu pogłosów chińskiej opery, np. w ruchach monodramistki, które momentami przypominają taniec walki, czy w specyficznej muzyce, wykonywanej przy użyciu określonych instrumentów, dostrojonej do akcji i wyznaczającej jej poszczególne etapy. Scenerię organizuje sieć rozciągnięta w pionie na całej scenie – wokół niej rozgrywa się akcja szekspirowskiego dramatu. Na niej też bohaterka wiesza swoje skalpy (głowy i ręce zamordowanych ofiar), obok umieszczonej najwyżej korony, czyli głównego celu bohaterki. Sieć otrzymuje symboliczne znaczenia – obrazuje osobowość Lady Makbet, która jak pająk nastawia pajęczynę na swoje ofiary i jednocześnie sama się w niej mota, gdy realizacja zbrodniczych zamiarów prowadzi ja do szaleństwa. Przemiana osobowości bohaterki została wyraźnie zaznaczona i dzieli monodram na dwie części. Widz śledzi, jak Lady Makbet przechodzi od stanu desperackiej odwagi i chorej ambicji w strach i obłęd. Muzyka, dostrojona do tej metamorfozy, wtóruje jej szaleństwu. I jeszcze jedno – świetny wstęp, czyli gra cieni duchów czarownic, które pokazano jako latające kościotrupy przy odgłosie przerażającego śmiechu. NIKOLCHEV NA EMIGRACJI W tym monodramie zwróciła uwagę wielofunkcyjność budującej scenografię klatki, która mogła być też podestem podczas monologu mówionego ze znacznej wysokości lub wyobrażeniem domu. Sposób operowania tym znacznych rozmiarów przedmiotem nie był prosty, a aktor robił to dość sprawnie. Poza tym niektóre momenty wydawały się naprawdę niebezpieczne, np. upadek do tyłu z nożem w ręce. W grze Nikolecha widoczna była chyba typowa dla amerykańskiego aktora naturalność relacji widz-aktor i łatwość reagowania na tę publiczność. …ALE MNIE NIE ZACHWYCA Nie czytałem, co powypisywał jakiś bezimienny Kucharski na pierwszej stronie, czy na którejś innej, bo z zasady nie czytam takich wypocin, bo zachwyca się byle czym jak pies na łańcuchu. To, co jego zachwyca mnie nie zachwyca na pewno. Właściwie nic mnie nie zachwyca, choć miało zachwycać. No, weźmy cały ten konkurs?! Naprawdę nie było lepszych monodramów w całej Polsce? Nie wierzę! Musieliśmy oglądać bandę średniaków w kiepskiej artystycznie formie. A ten dzień międzynarodowy cały. W różnych językach. No, chciałbym policzyć osoby na widowni, które rozumiały słowa płynące ze sceny. Owszem, mogę być ambitny i nauczę się do następnego roku na kursach SITA mongolskiego, ale czy będzie za rok następny mongolski spektakl. To aktor jadący do Polski powinien nauczyć się naszego pięknie szeleszczącego języka. Skoro artyści różnych narodów mogą śpiewać opery w ich oryginalnych wersjach, to dlaczego festiwal w Polsce nie może się odbywać po polsku. Na koniec ten dzień szkoły teatralnej. Co to było? Jakieś etiudy, czy coś. No, dobrze tego jeszcze nie oglądałem, bo to będzie dziś od rana. Ale po co mam to oglądać, kiedy to nie może być ciekawe w żaden sposób. Taka jest prawda i nie oszukujmy się. TED ZGRED W grudniu ostatni numer „Kryzysówki” czyli oficjalny organ 43. Wrocławskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora -------------------------------------------------------------------------------------- numer CZWARTY i naprawdę ostatni - grudzień 2009 roku --------------------------------------------------------------------------------------- „Kryzysówkę” redagowały cztery panie: Justyna Kościelna, Elwira Militowska, Karolina Tomczak i Iza Wojtycka oraz wzdychający do nich nadredaktor Krzysztof Kucharski --------------------------------------------------------------------------------------- Wszystkim Sympatykom naszych WROSTJA kochanej publice, aktorom, reżyserom, animatorom i anonimowym pomocnikom maczający palce w tym przedsięwzięciu życzą natchnienia i wrażliwości w Nowym Roku… Remik Lenczyk (dyrektor) i Wiesław Geras (tez dyrektor)… …i od nas, i od nas Od całej redakcji tego kobiecego w gruncie rzeczy pisemka mającego teatralne ambicje: najszczersze życzenia spełnienia Waszych artystycznych marzeń. Nie chcemy, żebyście się z naszymi opiniami zgadzali, ale zawsze chcemy z Wami rozmawiać o tym, co razem oglądaliśmy… KUCHARSKI & cztery baby NAGRODY 43. międzynarodowych WROCŁAWSKICH SPOTKAŃ TEATRÓW JEDNEGO AKTORA Wrocław 23 - 24.11.2009 r. NAGRODA PUBLICZNOŚCI imienia LIDII ZAMKOW i LESZKA HERDEGENA ufundowana przez PREZYDENTA WROCŁAWIA WOJCIECH SIEMION NAGRODA PREZYDENTA WROCŁAWIA JANUSZ STOLARSKI NAGRODA WOJEWODY DOLNOŚLĄSKIEGO LEO KANTOR NAGRODY MARSZAŁKA WOJEWÓDZTWA DOLNOŚLĄSKIEGO WSIEWOŁOD CZUBENKO, VJERA MUJOVIC, ANTHONY NIKOLCHEV i BARTOSZ ZACZYKIEWICZ NAGRODY PRZEWODNICZĄCEGO RADY MIEJSKIEJ WROCŁAWIA MARIAM GHAZANCHIAN i SARANTUYA SAMBUU NAGRODA DZIENNIKARZY imienia TADEUSZA BURZYŃSKIEGO VJERA MUJOVIC NAGRODA DYREKTORÓW MIĘDZYNARODOWYCH FESTIWALI TJA ANTHONY NIKOLCHEV NAGRODA OŚRODKA KULTURY i SZTUKI WE WROCŁAWIU JOLANTA GÓRALCZYK GRAND PRIX GERAS BARTOSZ ZACZYKIEWICZ i WSIEWOŁOD CZUBENKO NAGRODA TVP WROCŁAW ANNA KRAMARCZYK NAGRODA POLSKIEGO RADIA WROCŁAW JANUSZ STOLARSKI NAGRODA BZ WBK SARANTUYA SAMBUU NAGRODA PKO BANKU POLSKIEGO WOJCIECH SIEMION NAGRODA imienia Ireny Rzeszowskiej WSIEWOŁOD CZUBENKO NAGRODA prywatna Marii Kołbasiuk VJERA MUJOVIC NAGRODY 38. FESTIWALU TEATRÓW JEDNEGO AKTORA Pięcioosobowe jury (każdy miał w kieszeni 2000 zł) tak rozdało swoje nagrody po obejrzeniu dziewięciu monodramów: Lech Śliwonik – dla KRZYSZTOFA GRABOWSKIEGO („Miłka”) Janusz Degler – dla ALEKSANDRY TOMAŚ („Jak początek umierania”) Bogusław Kierc – dla JACKA BAŁY („K”) - Krzysztof Kuliński – dla JUSTYNY SZAFRAN („Rzecze Budda Chinaski” Lech Śliwonik – dla KRZYSZTOFA GRABOWSKIEGO („Miłka”) Bartosz Zaczykiewicz – dla KRZYSZTOFA GRABOWSKIEGO („Miłka”) Fundatorem tych nagród jest Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego. DO FANKLUBU ZAPRASZAM „Pokaz czystego, bezpretensjonalnego aktorstwa. Pokaz kunsztu scenicznego. Jestem zachwycona! Dziękuję za wyjaśnienie, co wieszcz nasz miał na myśli. Od środy jestem fanką Pana Bogusława Kierca i bardzo proszę o więcej!" – tak o monodramie „Mój trup" napisała na forum jedna z wałbrzyszanek. Cóż, ja też proszę o więcej – spektakl ma tyle znaczeń, że z przyjemnością odkryję nowe. W zasadzie szkoda, że festiwal nie kończył się mistrzowskim „Moim Trupem", bo byłoby to koniec spektakularny, potwierdzający, że teatr jednego aktora generuje emocje nieosiągalne nigdzie indziej. Ale byłby to też koniec z morałem – dla wszystkich, którym marzy się występ solo. Bogusław Kierc pokazał, że monodram mogą wybierać wyłącznie ci, którzy mają coś do powiedzenia. I że nie ma potrzeby, by w ich imieniu mówiły światła, rekwizyty czy muzyka. W Toruniu kawał dobrego warsztatu pokazali też młodzi. A w zasadzie młode. Gabriela Muskała była na tyle sugestywna w roli obłąkanej Walerki, że dzień po spektaklu, gdy spotkałam ją w kawiarni teatralnej, instynktownie stanęłam nieco dalej – kto wie, czy i mnie nie oskarżyłaby za swoje rozsypane życie? Jak już się otrząsnęłam i zobaczyłam, że to Gabrysia, a nie żadna wariatka, pomyślałam (tak po babsku), że aktorka ma o wiele mniej lat niż mi się wydawało. Ot, magia teatru! W iluzji trwałam także podczas „Złamanych paznokci". W trakcie spektaklu, który śmiało można nazwać warsztatowym majstersztykiem, zastanawiałam się, skąd Ania Skubik wie tyle o niechcianej starości i rozpaczy niekochanej kobiety. I w jaki sposób, w mgnieniu oka, tak precyzyjnie zmienia się ze zgorzkniałej staruszki w jej młodą służebnicę. Brawa za refleks! Wyliczankę skończę na Wsiewołodzie Czubenko. To on, a raczej jego Tewje rozbawił mnie – i to kilkakrotnie – do łez, a sztuka to nie łatwa. Bezpretensjonalny, świetnie zagrane i dotykający spraw najważniejszych spektakl był moim faworytem pośród zagranicznych spektakli. Dodawać chyba nie muszę, że po 4 (24) Toruńskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora grono fanek Pana Bogusława powiększyło się jeszcze – co najmniej o jedną osobę. Fanka JUSTYNKA ELWIRA MILITOWSKA komentuje występy gości zagranicznych WROSTJA... DZIEŃ MIĘDZYNARODOWY Dzień zagraniczny intrygował już w zapowiedziach. Po raz pierwszy mieli wystąpić: aktorka z dalekiej Mongolii w klasycznym repertuarze, aktorka z Serbii i to z Cwietajewą oraz aktor z USA w monodramie autorskim. Po raz kolejny mieliśmy podziwiać fenomenalną Ormiankę w nowej interpretacji dramatu ulubionego klasyka oraz wirtuoza sztuki aktorskiej z Rosji. Tyle wyczytałam z programu. Okazało się, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Każdy kolejny spektakl dopiero sukcesywnie odkrywał stoki przesłoniętej góry, przynosząc niespodziankę za niespodzianką. Lady Makbet w wykonaniu Sarantuyi Sambuu to ewidentnie władczyni mongolska: odziana w piękne, niezwykle barwne, narodowe stroje, wykonuje rytualne tańce rodzime do typowej mongolskiej muzyki. Ale w błędzie jest ten, kto przypuszcza, że Szekspirowski „Makbet” w interpretacji mongolskiej artystki to klasyczny teatr tyle że w orientalnej oprawie. Wzbogacony o konwencję bajki, o elementy estetyki średniowiecznej, teatru symbolicznego, teatrzyku kukiełkowego, teatru cieni, a wreszcie o oryginalne elementy kultury mongolskiej nabrał zupełnie nowych rysów, nowego charakteru, nowego kształtu. Za sprawą oparów dymu dodającym scenom tajemniczości bądź grozy oraz elementów iście orientalnych wprowadzeni zostaliśmy w świat baśni i legend. Scena ze skrzeczącymi czarownicami – kościotrupami okrytymi białą materią – może kojarzyć się ze średniowiecznym moralitetem. Ale to także połączenie teatru kukiełkowego z teatrem cieni, albowiem drobne lalki czarownic w snopie światła punktowego snują swoją intrygę. Oczywiście wplątują w nią postać Lady Makbet, niezwykle emocjonalnie skonstruowaną przez monodramistkę w dalszej części spektaklu. Znamienna scenografia – potężnych rozmiarów sieć pajęcza, maksymalnie ograna i wykorzystana – wprowadza do monodramu elementy estetyki symbolicznej i podkreśla uniwersalny wydźwięk całej tragedii. Trzeba przyznać, że to niezwykle ciekawa interpretacja znanego dramatu. Mistrzostwo w przekładzie na język teatru jednoosobowego dramatów Szekspira osiągnęli Ormianie. Od kilku lat możemy oglądać ich interpretacje znanych przecież dzieł i za każdym razem nie możemy wyjść z podziwu dla ich pomysłowości i realizacji. W tym roku mieliśmy okazję podziwiać Julię w kreacji Mariam Ghazanchian. Jej bohaterka to młoda, zakochana kobieta, zmagająca się ze światem, w którym przyszło jej żyć, i ludźmi, którzy stają na drodze do jej szczęścia. Synonimem owego świata i otaczających ją ludzi na płaszczyźnie scenograficznej są zwisające w centralnej części sceny liny. Aktorka mocuje się z nimi, jak z życiem; czasem w rytmie tanga wygrywanego na akordeonie. Ma to podkreślić bardzo intymny kontakt bohaterki ze światem i ludźmi, wyobrażonymi w tych linach, które zresztą uosabia, gdy rozmawia z nimi, wadzi się, pojedynkuje, pieści, żali, radzi. Ożywia te liny, gdy wprawia je w ruch, gdy się na nich huśta. Kiedy się nimi okręca, kiedy się im poddaje, pokazuje, jak bardzo jest nimi ograniczona. Nic więc dziwnego, że cała akcja i scenografia skupiają się dookoła tych lin, a aktorka jest stale w nie wplątana, jak w życie, jak w tłum ludzi, jak w konwenanse. Bardzo ciekawy pomysł. Dużym zaskoczeniem było przedstawienie Vjery Mujovic zatytułowane „Opowieść o Sonieczce”, zagrane w dwóch językach: rosyjskim i serbskim. Jednak nie to przyciągało uwagę widzów, a gra aktorska, niezwykle oszczędna w ruchu scenicznym, ale bogata w emocje. A zatem historia pewnej aktorki, która wspomina najważniejsze momenty ze swojego życia, takie jak role aktorskie czy miłość, to obraz niezwykle statyczny, jak w typowej, klasycznej sztuce, w której więcej dzieje się na planie słów niż w akcji scenicznej. Co nie znaczy, że jej nie ma, że nie istnieje ów ruch. Jest i to w dodatku przemyślany w każdym calu, precyzyjnie sprzężony ze słowem, przez co bardziej wymowny. O, choćby w scenie ściągania z kolejnych mebli, zgromadzonych w garderobie aktorki, ochronnych narzut. W ślad za tym idzie odkrywanie następnych ważnych wydarzeń, emocji, stanów czy przeżyć, albowiem z każdym odsłoniętym meblem wiąże się jakieś wspomnienie, odkrywane także przed widzem. Ten zabieg buduje napięcie i tworzy emocje, a widzowi pozwala utożsamić się z ogromnym cierpieniem bohaterki. Niestety, nie będę oryginalna, stwierdzając, że Wsiewołod Czubenko zachwyca i porywa. To wszyscy wiemy, bo już mieliśmy okazję poznać jego doskonały warsztat aktorski. I choć z taką świadomością zasiedliśmy do wysłuchania historii Tewjego, to i tak daliśmy się zaskoczyć aktorowi. Siedzieliśmy z otwartą buzią, wpatrzeni w aktora, skupieni na jego słowie, geście i mimice. I słusznie. Spuszczenie choć na jedną chwilę oczu z twarzy Czubenki to ogromna i niepowetowana strata. Niewątpliwym atutem aktora jest sugestywność, rzetelna prawda oraz umiejętność wzruszania widza. Z tych względów widz podąża za jego bohaterem, utożsamia się z nim, asystuje mu, współczuje, stoi po jego stronie. Nie zaskoczę bywalców, odnotowując, że do opowiedzenia historii zatytułowanej „Anioł o imieniu Tewje” aktor potrzebował zaledwie kilku jabłek, rozrzuconych zraz na wejściu, i drabiny, która z powodzeniem zmieniała swe zastosowanie. A to była wzgórzem, a to wozem, a to domem. Z jej perspektywy patrzył na swoje miasto i z czułością o nim opowiadał. Z jej wyżyn rozmawiał z Bogiem, bo stamtąd miał doń znacznie bliżej. Na jej szczycie zasiadł w finale, by zapatrzeć się hen w swoje wspomnienia. Ten finał to majstersztyk: melancholijna melodia, cień wygaszanych świateł i on zajadający jabłko, zapatrzony gdzieś przed siebie. Obyśmy mieli okazję podziwiać go częściej. „Zobaczcie, czego nie zrozumiałem” to spektakl, który intryguje od pierwszych chwil. Jakieś dziwne, małe pomieszczenie, otoczone siatką. Za siatką on – ubrany w strój podróżny, z walizkami, z rodziną, dość podenerwowany. Wygląda jakby był na lotnisku, w urzędzie czy w areszcie. Z czasem dowiadujemy się, że jest w ciągłej podróży, w poszukiwaniu lepszego świata, a miejsce, w którym się znajdują to obóz dla uchodźców, który bardzo go ogranicza. Aktor gra na specjalnie zbudowanej konstrukcji dość słusznych rozmiarów, którą sam przestawia, budując jednym ruchem scenografię do kolejnej sceny. Po odwróceniu owej stalowej konstrukcji tworzy się coś na kształt korytarza ograniczonego siatką, do którego prowadzą drzwi, na których widnieje napis znany z „Piekła” Dantego: „Porzućcie nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie.” Nie determinuje on jednak działań bohatera. Raczej oddaje to, z czym on się zmaga. Aż do finału, w którym na tych samych drzwiach bohater zapisuje zdanie świadczące o jego sile, o sile człowieka w ogóle: „Tak długo, jak oddycham, mam nadzieję”. MILITOWSKA IZA WOJTYCKA pisze: opowiem teraz , co chcę KOD Janusza Stolarskiego Jak opowiedzieć życie człowieka w kilkadziesiąt minut? KOD to opowiedziana muzyką i ruchem historia człowieka od jego narodzin aż po śmierć. Ze sceny nie padło ani jedno słowo, jednak spektakl zawierał w sobie tak dużo treści, iż mogło się wydawać, że było ono wszechobecne podczas monodramu. Umysły otwarte były na dialogi, myśli, które miały miejsce, ale w widzach. Nie bez znaczenia była towarzysząca aktorowi muzyka – przepiękna Symfonia Ogrodów, którą doskonale dopełniał taniec-gra Janusza Stolarskiego. Prawdziwość, sugestywność tego niezapomnianego przekazu sprawiła, że uważam KOD Janusza Stolarskiego- aktora doskonałego warsztatowo- za najlepszy spektakl WROSTJA 2009. Pozornie niemożliwe okazało się oczywiste. Można opowiedzieć historię człowieka od jego narodzin aż po śmierć w kilkadziesiąt minut monodramu. W dodatku można opowiedzieć to bez słów i to jak opowiedzieć! WOJTYCKA KAROLINA TOMCZAK też o Januszu Stolarskim WYJĄTKOWY Przez czterdzieści minut monodramu aktor rodzi się do płynnego ruchu w pionie. Początkowo leży nieruchomo, ubrany w garnitur, boso, z włosami zakrywającymi twarz. Powoli zaczyna pracować ciałem, wstaje z podłogi i „wgrywa się” w swój mozolny taniec. Przypomina trochę jogina, który rezygnuje z określonych póz kanonu jogi. Nie wymawia żadnego słowa. Znaczenia sygnalizuje tylko gra ciała, bo to ono jest tutaj głównym narzędziem gry aktorskiej. To ciało okazuje się zmęczone, walczące o sprawność, złamane; w pewnym momencie skacze do światła, by znów wrócić do leżenia, pozycji wyjściowej. Mowę aktora zastępuje w jakiś sposób efektowna muzyka, przypominająca chóralne kościelne pieśni, w której pojawia się tekst. Stolarski gra do tej muzyki, ciałem wyraża dostrojone do niej metaforyczne sensy. Czy monodram traci bez użycia słów? Stolarski chyba sam się nad tym zastanawia, bo, po zakończeniu gry, wytłumaczył się publiczności, że pokazał spektakl osobisty. A w takim wystąpieniu indywidualne rozwiązania aktora są ważniejsze od zasad tradycyjnego monodramu, skupiającego się głównie na słowie. Sądzę, że Stolarski nie przegrał bez niego. Ale pokazał monodram bardzo interesujący i chyba jedyny w swoim rodzaju na tym festiwalu. TOMCZAK KRÓTKO O ETIUDACH i GOŚCIACH Kilunastominutowe etiudy wrocławskich studentów wypadły obiecująco. Zwróciły uwagę spójną kompozycją oraz wyborem ciekawego i zróżnicowanego tekstu. Nie zabrakło interesującej pracy z lalką, rytualnego tańca czy skromnego w środki, ale dobrze zagranego teatru jednego aktora. Mimo oczywistych potknięć, młodzi aktorzy zaprezentowali się bardzo przyzwoicie i być może spośród nich wyłonią się w przyszłości aktorskie osobowości. Zagraniczni wykonawcy etiud z Niemiec i Słowacji zaimponowali wewnętrznym spokojem, panowaniem nad rolą i odpornością na stres (niektórzy widzowie stwierdzili nawet, że byli „beznamiętni”). Na pewno szanują publiczność, bo pilnowali czasu swojego wystąpienia, by go nie przekroczyć. Pokazali dobrą szkołę aktorską, opartą głównie na precyzji i zdyscyplinowaniu. TOMCZAK JEDEN AKTOR W ROZJAZDACH Jeszcze się nie zamknęła wrocławska księga spotkań, a aktorzy rozjechali się po Dolnym Śląsku. Po raz dziesiąty. Nikt z tego powodu fety nie robił, ale warto przy tej okrągłej okazji podkreślić zasługi Urzędu Marszałkowskiego, który tę wojażującą fanaberię finansuje oraz sympatię i życzliwość gospodarzy poszczególnych władz, a także dyrekcji teatrów. W tym roku na pozycję lidera wysunął się Teatr im. Szaniawskiego, który zaprezentował trzy monodramy: Swoją wychowankę Joankę Kołtyś (laureatkę festiwalu w Słupsku), Alberta Osika (laureata OFTJA 2008) oraz mistrza Bogusława Kierca (laureata kilku międzynarodowych festiwali). W spektaklu tego ostatniego „Mój trup” wszyscy się zakochali. Od dyrekcji poczynając, a na najmłodszych widzach kończąc. Redakcja „Kryzysówki” nie tylko ten wybuch uczucia rozumie, ale też go podziela. Takie też rozgorączkowane meldunki mamy z Kłodzka, ale to twierdza młodego monodramu. Tam się na tym gatunku znają. Czy podobny wybuch uczuć nastąpił w Jaworze, gdzie Kierc też wystąpił – nie wiem, bo relacji nie dostałem. Furorę na rozjazdach robił swoimi „Lekcjami czytania”, oczywiście, Wojciech Siemion. Był w Oławie i Zgorzelcu i spotkał się z młodzieżą wrocławskiego IX L.O. Jeleniogórzanie spotkali się z młodziutką Mariam Ghazanchian z Armenii i jej spętaną przez otoczenie Julią z „Romea i Julii”. W Legnicy też z Shakespeare’em wadził się dyrektor litewskiego festiwalu w Kownie Aleksander Rubinovas. Wadził się po polsku, bo się tego języka zaczął uczyć trzy lata temu. Świdnicy podjęła laureata OFTJA 2008 Alberta Osika. W sumie barwna i różnorodna karawana WROSTJA odwiedziła osiem miast. KUCHARSKI ELWIRA MILITOWSKA deliberuje nad werdyktem jury tegorocznych OFTJA ZE ZWYKŁĄ LUPĄ NAD NAGRODAMI Uwagi własne na temat poszczególnych spektakli konkursowych pozwoliłam sobie zapisać tuż po wydarzeniu, dlatego teraz krótko tylko o samych laureatach i to w dodatku z perspektywy jurorów. Wszak to oni z największą uwagą i skrupulatnością obejrzeli każdy z 9 monodramów, ocenili, wybrali zgodnie z sumieniem ten, który najbardziej odpowiada ich wizji teatru jednego aktora, a następnie – jak zawsze w konwencji teatru jednoosobowego – swój wybór uzasadnili przed zgromadzoną publicznością. I tak, w wyniku oddanych głosów nie przyznano Nagrody Grand Prix, a tylko I Nagrodę. Tę otrzymał Krzysztof Grabowski za monodram „Miłka”. Był on faworytem profesora Lecha Śliwonika i Bartosza Zaczykiewicza. Pierwszy z jurorów wyróżnił elementy przedstawienia, które pomogły w stworzeniu przemyślanej całości w ramach konwencji gatunku. Podkreślił zatem rolę dobrego tekstu, który stanowił kanwę dla wypowiedzi aktorskiej, przepełnionej niebanalnymi treściami, zwrócił uwagę na przestrzeń gry – miejsce jak najbardziej naturalne dla wypowiadanego słowa – oraz lalkę stanowiącą główny element przedstawienia. Przede wszystkim położył nacisk na stworzenie przez aktora postaci, która przyciąga uwagę widza. Drugi z panów przyznał swoją nagrodę Krzysztofowi Grabowskiemu, albowiem dostrzegł w jego przedstawieniu to, co sam najbardziej lubi w teatrze tego typu, oraz zaangażowanie aktora w snucie opowieści od początku do końca z pełną konsekwencją. W wyniku głosów pozostałych trzech jurorów laureatami zostali również: Aleksandra Tomaś, Justyna Szafran i Jacek Bała. Aleksandrę Tomaś nagrodził profesor Janusz Degler, który docenił pomysł, jaki aktorka wykorzystała w monodramie „...jak początek umierania”, bezpretensjonalne wykonanie, a także urok i wdzięk oraz sprawność aktorską młodej wykonawczyni. Ponieważ jak sam mówił – oceniał jak prosty belfer – przyznał notę między 4 a 4+. Z Kolei Justynę Szafran wyróżnił profesor Krzysztof Kuliński. W jej monodramie „Rzecze Budda Chinaski” dostrzegł nietypową narrację i bogatą oprawę przestrzeni. Poza tym uwierzył w stworzoną przez aktorkę postać, poczuł jej ból, samotność i tęsknotę. Natomiast Jacek Bała zachwycił profesora Bogusława Kierca monodramem „K!”, w którym zaprezentował „wszystkie walory wybranej formy teatralnej” oraz „rozrzutność różnorakich talentów” własnych – jak uzasadniał profesor. Jurorowi podobało się również to, że w jednostkowej wypowiedzi aktorskiej można dopatrzyć się losu zbiorowości. Jak zawsze, moment ogłaszania wyników był swoistym teatrem pięciu wspaniałych jurorów. Oprócz uzasadnienia własnego wyboru jurorzy wyrazili także opinię na temat kondycji współczesnej sztuki jednoosobowej. Niestety, nie było to pean pochwalny. Z bólem podkreślali, że to, co zobaczyli, nie zaspokaja ich potrzeb, które powinien zaspakajać teatr, i że brakuje im w wyborach aktorskich dobrej literatury, która jest bądź co bądź podstawą teatru. MILITOWSKA KRZYSZTOF KUCHARSKI coś snuje, niby komentuje, niby wspomina TRUDNY MOMENT Pamiętam na pierwszym przeglądzie teatrów jednego aktora oglądałem tylko trzy monodramy. To był rok mojego egzaminu maturalnego (rok 1966) i spotkanie z najdziwniejszym teatrem, jaki widziałem. Byłem bardzo rozbudzony teatralnie, bo w liceum miałem znakomitego polonistę i pedagoga, prof. Leopolda Pańtaka. Znałem spektakle Grotowskiego, Tomaszewskiego, regularnie odwiedzałem teatr Skuszanki i Krasowskiego oraz scenę przy Rzeźniczej, którą kierował Witkowski. Mój licealny profesor był jednym z tych wymierających, albo już wymarłych belfrów, którzy szanowali osobowość swoich wychowanków. Pamiętam, opowiadałam mu jakoś gorączkowo o tych spektaklach w „Piwnicy Świdnickiej”, które widziałem i pytałem, czy to może być teatr, gdy jeden człowiek ze sceny coś do mnie mówi. Przecież teatr powinien być dialogiem. Profesor popatrzył na mnie: - Ty mi coś w emocjach opowiadasz, ja widzę, że to cię frapuje, niepokoi, zastanawia i też to jest teatr jednego aktora. Twój teatr dla mnie. Jestem tropicielem różnych definicji teatru jednego aktora i to chyba była jedna pierwsza, którą usłyszałem z ust człowieka będącego dla mnie autorytetem. Ile odbyłem od tamtych czasów dyskusji na ten temat nie policzę. Właściwie od tej pierwszej definicji prof. Pańtaka nic się nie zmieniło, gdy patrzę na spektakle Bogusława Kierca „Mój trup”, Janusza Stolarskiego „Kod”, czy laureata ubiegłorocznych OFTJA Alberta Osika „Traumnovelle”. Cóż jest takiego fascynującego w tych trzech spektaklach związanych z tegorocznymi WROSTJA. Janusz występował we Wrocławiu, a Boguś i Albert w Toruniu. Wszyscy byli wspaniale przyjęci przez publiczność. To sprawa czystej prawdy, prostoty formy i odrzucenia, mówiąc slangiem teatralnym, protez i podpórek. Niemal zero wspomagania teatralnymi środkami. Bezpośrednia relacja aktor – widz. Przejmująca swoją prawdą ludzką.. Aktor posługujący się taką prostą formą musi czuć do trzewi każdy dźwięk, którym się posługuje. Jedna fałszywa nuta burzy nasze wyobrażenie o prawdzie objawianej. Tak, tak… w teatrze nie cierpię słuchać banałów. Znam je od lat. Na co dzień trudno mi się od nich odczepić, bo osaczają każdego człowieka ze wszystkich stron. Teatr jest miejscem świętym Przepraszam za ten patos, ale tak patrzę właśnie ten rodzaj teatru, który od początku wydawał mi się inny i wyjątkowy. KUCHARSKI ELWIRA MILITOWSKA pisze, co się dzieje w kotle jednoosobowej sztuki NOWE W TEATRZE Zauważyłam, że we współczesnym rodzimym teatrze jednego aktora coraz częściej zaczynają dominować nowe tendencje. Z roku na rok więc coraz trudniej o czysty monodram, którego centrum stanowiłby aktor w prawie ogołoconej przestrzeni, komunikujący się z widzem w intymnej rozmowie, a coraz łatwiej o „nowinki”, nie zawsze dobre. Pod płaszczykiem rozwoju teatru jednego aktora do lamusa odchodzi to, co było podstawą tego typu teatru. Czy to na pewno tędy droga do rozwoju? Moim zdaniem, aktora, jego warsztatu i świadomości nic nie zastąpi, szczególnie w tym typie teatru. I też nic innego go nie uratuje. Tu, jak nigdzie indziej widać fałsz i „odgrywanie” ról. Nie pomogą więc modne multimedia, wyśpiewywanie, tworzenie muzyki na żywo, zaśmiecanie sceny. Dobry monodramista sobą wypełni przestrzeń i w sobie znajdzie potrzebę stanięcia przed widzem. Patrząc na naszych konkursowiczów, coraz częściej zadaję sobie pytanie, czy „nowe” w teatrze jednoosobowym, które szczególnie oni sobie upodobali, jest niezbędne? Czy na pewno stanowi o rozwoju tego typu teatru? Czy przypadkiem nie zmienia tego gatunku i tego festiwalu w jakąś nową hybrydę ino pod starym szyldem? Z doświadczeń choćby Przeglądu Piosenki Aktorskiej wiemy, że to nie jest dobry objaw, bo gubi się to, co było dobre. W wypadku tja owocuje to między innymi tym, co obserwowaliśmy podczas konkursu. Na scenie – nawet jeżeli na chwilę – ale pojawia się partner, który wchodzi w interakcję w monodramistą, wymuszając na nim akcję. Muzyka tworzona na żywo przyćmiewa aktora i to, co ma do powiedzenia, ponieważ jest ciekawiej kreowana, ponieważ muzycy stają się też aktorami wykonującymi swoje zadania aktorskie. Śpiew jest na pierwszym planie przed grą aktorską. Multimedia odciągają uwagę widza od aktora, szczególnie gdy nie są niezbędne. W taki sposób monodramy w naszym kraju stają się wielkim show, a nie intymną rozmową aktora z widzem. Nie jestem przeciwna rozwojowi gatunku, nie mam nic przeciwko nowościom, ale na pewno sprzeciwiam się zanieczyszczaniu monodramu. Myślę sobie, że nie po to Wiesław Geras zawalczył o niego przed laty, żeby teraz znów powracać tu, w kolebce teatru jednoosobowego, do małych form. Dla całego świata jesteśmy ostoją czystego monodramu, niech więc tak zostanie. MILITOWSKA ELWIRA MILITOWSKA o dniu, któremu patronowała szkoła teatralna MISTRZOWIE Z POLSKI I w tym wypadku z afiszy biły wielkie nazwiska wspaniałych mistrzów, które mówią same za siebie, gwarantują niebiańską ucztę dla ducha, przyciągają jak magnes do tego najmniejszego teatru świata. Jako pierwszy zaprezentował się nam, jeszcze w dniu konkursowym, Bartosz Zaczykiewicz w „...podszytym”, opartym na motywach „Ferdydurke” Gombrowicza. I pokazał klasę. W jego rękach, trudny do przyswojenie przez licealistów Gombrowicz, stał się zwykłą historyjką, ale opowiedzianą tak, że dech w piersi zapiera. Ileż tam było energii, ile ekspresji, ile zaangażowania... A jedynym instrumentem, którym posługiwał się aktor, było jego ciało. No i „nuty” – nie byle jakie: przemyślane, logicznie skomponowane, ciekawie przekazane. Coś niesamowitego. Wystawiony po raz pierwszy po 5 latach przerwy, ponoć był inny niż wówczas, gdy był tworzony i grany regularnie. W końcu czas i doświadczenie zrobiły swoje. Niemniej, mnie zachwycił taki, jaki był właśnie jako tysięczny monodram naszych Spotkań. A po maratonie konkursowym był także odpoczynkiem, ucieczką i wytchnieniem po przegadanych scenografiach, krzykach Bóg wie, z jakiego powodu, tłoku na scenie. Był lekiem na zbolałe serce miłośnika czystego monodramu w mistrzowskim wykonaniu. Dziękuję, Panie Bartoszu. Na „Medeę” w kreacji Jolanty Góralczyk wrostjowa publiczność czekała od zeszłego roku i doczekała się. I dobrze się stało, że tym razem dane nam było obejrzeć ten mistrzowski popis czystej gry aktorskiej. Za całą scenografię robiły dwie prostokątne materie – jasne płótno rozpostarte na potężnym blejtramie i ciemne, świecące, rozłożone na podłodze. Spektakl i jego atmosferę budowała niezwykle precyzyjna gra aktorki, wspomagana przez światło, muzykę i technikę. Kolejni bohaterowie jakże współczesnej historii zaznaczani byli cieplejszym bądź zimniejszym światłem, głosem zniekształcanym przez akustyków, postawą aktorki, oszczędną lub przesadną gestykulacją, czasem tylko zwrotem głowy. To dodatkowo rytmizowało i tak już rytmiczny tekst, który uzyskała aktorka poprzez wypowiadanie go czy melorecytowanie w rytmie wybijanym przez współczesną muzyką. Plastyczność obrazu uzyskano natomiast za sprawą świateł, które odgrywają niebagatelną rolę w spektaklu: nadają mu charakteru. Na przykład scena śmierci dzieci Medei rozgrywa się w pełnej ciemności, z jakimś tylko mglistym, podświetleniem za kulisami, podczas gdy scena rozterek bohaterki to teatr cieni, fenomenalna gra świateł, umiejętnie na siebie nakładanych. Uważam, że młodzi polscy monodramiści powinni uczyć się od swojej profesorki, po co? kiedy? i jak? korzystać ze współczesnej techniki, żeby osiągnąć pożądany skutek. I sukces. Na Janusza Stolarskiego czeka się z zapartym tchem, zastanawiając, co ten kontrowersyjny eksperymentator pokaże, czym się z nami podzieli, o czym opowie, czym zaskoczy, jaką formę przybierze jego intymna rozmowa z widzem. I zawsze zaskakuje, bo trudno przewidzieć, co go właśnie zainspirowało, zafascynowało, w którą stronę zostały skierowane jego twórcze poszukiwania. Dzięki temu zawsze jest inny i zawsze zmusza do intelektualnego wysiłku, niczym Norwid, który potrzebuje inteligentnego odbiorcy, równoprawnego partnera do swoich dysput. Zatem „Kod” Stolarskiego to zupełnie inny monodram niż dotychczasowe, ale to nie nowina. Bez słów, opowiedziany tylko ciałem, utrzymany w rytmie muzyki i naturalnych rytmów wypływających z wnętrza ciała aktora. A przecież Stolarski ani mimem, ani tancerzem nie jest. I nie musi. Do wypowiedzi, jaką zaproponował, z powodzeniem wystarczy jego ogromna wrażliwość oraz świadomość instrumentu, którym świetnie dysponuje, ale także pokora – wobec własnego ciała, widza i sceny – której aktorowi nie brak. Moim zdaniem znalazł kolejny interesujący sposób komunikacji z sobą i z każdym z nas. Pokazał, że możemy się porozumiewać na różnych płaszczyznach i bez ograniczeń. Jestem pod wrażeniem. Choć z pokorą przyznam, że do stylu jego wypowiedzi musiałam dojrzeć. Na deser było spotkanie z mistrzem Wojciechem Siemionem w 50-lecie „Wieży malowanej”, od której zaczął się ruch teatrów jednoosobowy i za jej sprawą Siemion został okrzyknięty prekursorem teatru jednego aktora. Wraz z redaktorem Tomaszem Miłkowskim, autorem książki „Teatr Siemion”, wspominali czasy „Wieży malowanej”, nam zupełnie nieznane. Natomiast sam Jubilat opowiadał, jak należy interpretować teksty poetyckie, na co i dlaczego zwracać uwagę przy czytaniu wierszy, dając przy tym próbki swojej pracy warsztatowej. Siemion to skarbnica wiedzy. I ciągle emanuje tą samą niesłabnącą energią, zapałem, żywotnością, pasją. Jak zawsze niesamowity. Jak zawsze pełen optymizmu. Jak zawsze poraża i zaraża pogodą ducha, uśmiechem, dobrym humorem. Długo nam się przyjdzie od Pana uczyć, Profesorze. Tego dnia niektórym było dane podziwiać jeszcze jedną mistrzynię monodramu – Annę Kramarczyk – w urokliwej „Calineczce”, którą zachwyciła wszystkich: i dzieci, i towarzyszących im dorosłych, i oczywiście wrostjową publiczność. Niestety, ja tym razem nie miałam tego szczęścia, by nacieszyć się kunsztem i urokiem Anny Kramarczyk, ale jak tylko będzie okazja, natychmiast to nadrobię. W końcu w każdym z nas drzemie małe dziecko i warto je od czasu do czasu uradować. A zatem, do szybkiego zobaczenia. MILITOWSKA ELWIRY MILITOWSKIEJ suma pierwsza MONO PRZECIW Kolejne WROSTJA za nami i kolejny wielki sukces. Tym większy, że czasy znacznie trudniejsze i mniej przychylne kulturze przez duże „K”. Ale dla Wiesława Gerasa (dyrektora artystycznego) i Remigiusza Lenczyka (nowego dyrektora festiwalu) to tylko silniejszy bodziec do tego, żeby zrobić coś mimo wszystko i wszelkie przeciwności. Od wielu lat Wiesław Geras wybiera dla wrostjowej publiczności najsmaczniejsze kąski i przez te kilka wyczekiwanych w roku dni karmi nas nimi do syta, byśmy jakoś na wspomnieniach dotrwali do następnego roku, do następnej edycji najstarszego wrocławskiego festiwalu, do następnych spotkań z dobrymi przyjaciółmi. Pamiętajmy, że to tylko dzięki jego zaangażowaniu mamy zawsze to, co aktualnie najlepsze w świecie. Dziękujemy za tę strawę dla dusz i prosimy o więcej. MILITOWSKA KRZYSZTOF KUCHARSKI nie pisze o piernikach, ani o Koperniku TORUŃ SIĘ USAMODZIELNIA Nie będę ukrywał, że lubię jeździć to Torunia. Ale gdybym tak uczciwie policzył, ile razy byłem w tym piernikowym mieście nie pod pretekstem oglądania festiwali teatrów jednego aktora, które w tym starym i pięknym grodzie rozkwitły w roku 1976, to nie byłaby to imponująca liczba. Tak zupełnie „bezinteresownie” byłem tam dwa razy. Najpierw przyjeżdżałem tam na OFTJA, a od paru lat jeżdżę na Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora, które w listopadzie odbyły się po raz czwarty. Stara prawda mówi, że od historii nie można się odwracać, bo prowadzi to do ślepoty. A historia wygląda tak, że w roku 1976 po dziesięciu latach Ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora z Wrocławia przeniesiono do Torunia i tam walczył o artystyczną rangę przez lat dwadzieścia, po czym walki zaniechano. Po kolejnych pięciu latach OFTJA na podstawie porozumienia obu miast wróciły do Wrocławia, ale pięć lat temu Toruń zatęsknił za monodramem i poproszono dyrektora WROSTJA, by zapalił nowy ogień nad samą Wisłą w gościnnym teatrze Baj Pomorski dla teatralnych indywidualistów. I tak się stało. Była to jakby współpraca obu festiwali. Z całą machiną organizacyjną przez te cztery edycji znakomicie sobie radził Krystian KUBJACZYK z teatru Baj Pomorski, a nad artystycznym wyrazem panował były torunianin, Wiesław GERAS, dyrektor artystyczny wrocławskiego festiwalu. W roku 2010 odbędą się już nie piąte TSTJA, ale festiwal odwoła się do własnych korzeni i będą to 25 spotkania z tą formę. Zgodnie zresztą z historycznym rachunkiem. Ale oddajmy się wspomnieniom, bo jest co wspominać, gdyż były to spotkania najbardziej udane z dotychczasowych czterech. Nie napiszę po raz który oglądałem Gabrysię Muskałę w monodramie „Podróż do Buenos Aires”, który sobie napisała wspólnie z siostrą Moniką, która jest też wyjątkowo utalentowanym tłumaczem. Autorki Monika i Gabrysia używające pseudonimu Amanita Muskaria wcale nie starały się ułatwić zadania aktorce Gabrysi. Bohaterką jest stara kobieta, źle traktowana przez własne dzieci. Siła teatru i talent Gabrysi sprawia, że ona właściwie fizycznie nie gra staruszki, a zachwyca nas jej mentalnym obrazem. To karkołomne, ale aktorka gra to przedstawienie z niezmiennym powodzeniem od dziewięciu lat. Także wieloletnią przygodą z tekstem Izaaka Babla „Historia mojego gołębnika” może się pochwalić Herbert Kaluza, polski aktor od lat mieszkający w Berlinie. Ten monodram przez lata zmienia się razem z Herbertem. Mogę to napisać, bo też oglądałem go parę razy. W Toruniu został bardzo dobrze przyjęty. Zachwyciła wszystkich swoją „Śpiewogrą Madonny z Pinegi” Fiodora Abramowa Natalia Kuznicowa. Rosjanka używa bardzo skromnych, ale robi to doskonale i najdrobniejszy gest, minimalna zmiana wyrazu twarzy znaczą w tym niezwykłym przedstawieniu. Z podobną precyzją, do której zresztą już nas przyzwyczaił jej krajan, Wsiewołod Czubenko zagrał opowieść Soloma Aleichema „Anioł nazywał się Tevye”. Na polskich festiwalach sympatyczny Rosjanin markę zdobył już sobie poprzednim monodramem „Kicia”. Teraz myśli już o pracy nad nowym tekstem z polskim reżyserem. Ciekawe to będzie spotkanie. We własnych korzeniach grzebał Amerykanin bułgarskiego pochodzenia Anthony Nikolchev w autorskim spektaklu „Zobacz czego ja nie zrozumiałem”, który od paru miesięcy mieszka we Wrocławiu. Trzykrotnie oglądałem ten spektakl i w Toruniu Anthony zagrał najlepiej, choć ciągle jeszcze walczy z niektórymi postaciami w które się przeistacza. Może dlatego, że do Torunia przyjechał specjalnie reżyser tego projektu Yuriy Kordonskiy, co aktora dodatkowo zmobilizowało, po wielu miesiącach mogli odbyć normalną, wspólną próbę. Przyznam się, ale bardzo po cichu i proszę tego nie powtarzać. Geras do Wrocławia i do Torunia zaprosił Katarzynę Gorczycę, laureatkę Turnieju Teatrów Jednego Aktora „Sam na scenie” w Słupsku. Ten turniej wygrała bezapelacyjnie zabijając wszystkich świeżością i naturalnością. We Wrocławiu brakowało jej już trochę świeżości, a w Toruniu… naturalności. To są minimalne drgnięcia, które może zauważyć tylko ktoś, kto oglądał wszystkie trzy spektakle, bo w obu miastach, podobnie jak w Słupsku widzowie i krytycy, ale też koledzy zawodowcy byli zachwyceni młodą Kasią. Ze Słupska do Torunia przyjechał Albert Osik z na pozór banalną historyjką Arthura Schnitzlera „Traumnovelle”, którą zdobył pierwszą nagrodę na OFTJA 2008. To bardzo utalentowany aktor, zdążył już zagrać Konrada w Mickiewiczowskich „Dziadach”, ale w Słupsku skrzydeł raczej nie rozwinie. Doradzam szybką ewakuację. Łatwo to napisać. Nagrodę kolegów aktorów z toruńskiego oddziału ZASP za kreację aktorką dostała Anna Skubik za spektakl „Złamane paznokcie. Rzecz o Marlenie Dietrich”. Dla Ani to nie nowina, bo ten spektakl uhonorowano już kilkoma nagrodami, także zagranicznymi i za ten monodram dostała Grand Prix na OFTJA 2008 we Wrocławiu. Ania gra ten spektakl w kilku językach. Teraz szykuje wersję niemiecką i jestem pewien, że podbije publiczność z tamtego obszaru językowego. Myślę, że też kilka wersji językowych będzie miał jej następny monodram „Matka Courage” wg Brechta. Ania nie tylko jest bardzo ambitną perfekcjonistką, ale też osobą diablo pracowitą.. Ona naprawdę może podbić Europę! Zawsze wysoko cenioną nagrodę publiczności wywiózł z tego starego grodu Bogusław Kierc za monodram skonstruowany piekielnie precyzyjnie z wielu bardzo znanych wierszy Adama Mickiewicza. Kierc w sposób kongenialny opowiada nimi, co się wydaje nie prawdopodobne historię starzejącego się artysty, który jakby sumuje swoje życie. Patrzy, co zostało z tych wszystkich uniesień, wzlotów, zachłyśnięć. To też nie pierwszy sukces wrocławskiego aktora na różnych festiwalach z tym właśnie monodramem. Widzom na jego spektaklach płyną łzy i nikt się ich nie wstydzi. Czy toruńskie spotkania w roku 2010 zdołają pobić artystycznie poprzednie? To już nie moje zmartwienie, ale projektowana nowa nazwa Festiwal Festiwali Teatrów Jednego Aktora do czegoś zobowiązuje. ECHA STOŁECZNE Po raz drugi WROSTJA zapuściła swoje macki do stolicy. Tym razem w Teatrze Ochota odbyła się promocja książki Tomasza Miłkowskiego „Teatr Siemion”, która premierę miała parę dni wcześniej na WROSTJA. Na promocji wrocławskiej, ani warszawskiej nie mogło zabraknąć bohatera książki i oczywiście Wojciechowych Siemionowych „Lekcji czytania”. Mocnym zagranicznym akcentem w tym roku był monodram „Madonna z Pinegi” Natalii Kuźniecowej z Rosji. Ten skromny w środkach teatralnych spektakl wszędzie robi furorę. To wspiera moją teorię o sile prostoty w teatrze. Parę dni po tym wydarzeniu Klub Krytyki Teatralnej i warszawski Teatr Polski na nowej scenie Kameralnej specjalnie uczcił 50 rocznicę premiery „Wieży malowanej” Wojciecha Siemiona uważanej za jeden z pierwszy monodramów w historii tego ruchu w Polsce. Spotkanie miało niemal rodzinną atmosferę, pojawili się współtwórcy tego przestawienia, m.in.: współautor scenariusza Ernest Bryll, kompozytor Edward Pałłasz i dyrektor i aktor STS-u Ryszard Pracz. Nie zapomniano też o innych realizatorach tego przedstawienia, nieżyjącym reżyserze Jerzym Markuszewskim, ale też autorze scenografii Adamie Kilianie czy Ludwiku Flaszenie, krytyku teatralnym, późniejszym współtwórcy Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego, bo to właśnie Flaszen pierwszy użył związku frazeologicznego – teatr jednego aktora w recenzji pełnej podziwu dla nieokiełznanego talentu Wojciecha Siemiona, który przecież już był znany jako doskonały interpretator poezji. Dodajmy, że wśród bardzo skromnego grona beneficjentów, którzy otrzymali medal „Pół wieku Wieży Malowanej” znalazł się Wiesław Geras jako animator pierwszego na świecie festiwalu teatrów jednego aktora we Wrocławiu i inspirator wielu międzynarodowych festiwali. Nie chciałbym wychodzić przed szereg i już zdradzać szczegóły, ale wystukam tylko kilkanaście literek. Jeśli wszystko potoczy się tak, jak na razie sprawia wrażenie, to w stolicy może się pojawić nowy festiwal monodramu, który mocno zagrozi pozycji Wrocławia. KUCHARSKI KSIĄŻKA WIOLETY KOMAR Biblioteka książek poświęconych teatrowi jednego aktora bardzo powoli, ale stale się rozrasta. Początkiem książki Wiolety Komar, laureatki wielu konkursów teatru jednego aktora pracującej na co dzień w Słupskim Ośrodku Kultury i Teatrze Rondo „23 przypadki sceniczne. Teatr jednego aktora w dorobku teatru Rondo w Słupsku” była praca magisterska napisana w Akademii Teatralnej na wydziale Wiedzy o Teatrze. Jej promocja odbyła się 11 grudnia 2009 na scenie słupskiego teatru, który wyrósł w ruchu amatorskiego, a dziś jest poważną sceną alternatywną liczącą się w kraju, a książka jest znakomicie napisanym dokumentem na to, że piszę czystą prawdę. Właśnie w tym miejscu Wiola zaraziła się teatrem i raczej się już z tego nie wyleczy. Swój pierwszy monodram „Biały dzień” na kanwie „Miasta ślepców” Jose Saramago pod okiem Stanisława Miedziewskiego przygotowała w roku 2004. W następnym roku był „Grzech” wg „Teresy Desqueyroux” Francoisa Mauriac’a i wreszcie w roku 2007 monodram, który zdobył wiele nagród i był pokazywany na kilku, także zagranicznych festiwalach „Przyj, dziewczyno, przyj” wg Tadeusza Różewicza. Czas na nowy monodram, droga nasza Wiolu! KUCHARSKI FINAŁ STATYSTYCZNY Od 22 listopada do 2 grudnia pod egidą WROSTJA odbyło się 5 festiwali w 11 miastach, gdzie wystąpiło 29 aktorów z 10 państw w 43 spektaklach. Dodatkowo studenci Bańskiej Bystrzycy, Stuttgardu i Wrocławia pokazali 14 etiud, a laureatki ze słupskiego festiwalu pokazały swoje monodramy, a publicznością spotkała się autorka dramatów z Peru. |
|
![]() |
© content WROSTJA | Popraw stronę |