|
Biuro Rynek - Ratusz 24 50-101 Wrocław tel./fax 071.344.10.46 tel. +48.607.717.225 e-mail: w.geras@okis.pl |
|
![]() |
|||||||||||||
|
|||||||||||||
|
![]() |
festiwale 2008 |
program festiwalu |
aktorzy-spektakle |
nagrody |
recenzje |
galeria |
gazetki festiwalowe |
kronika |
OFTJA 2008
czyli notatki pisane po ciemku w trakcie 42.WROSTJA ------------------------------------------------------ Mam pociąg do mono czyli notatki pisane po ciemku w trakcie 42.WROSTJA ------------------------------------------------------ Jakkolwiek to zabrzmi, zapraszam wszystkich do pociągu. Pociąg jest osobowy i niespieszny. Co ma znaczyć, że nigdzie się nie spieszy. Miejsca nie są pierwsza klasa, ale nikt nie będzie cierpiał, bo główny zawiadowca zaplanował liczne przerwy w podróży i rozgadane biesiady przy "pompce". Nie chcę nikogo porywać w szaloną podróż w ciemno. Może mi się uda porwać wszystkich w nie tak odległą przeszłość. Uczciwie przedstawiam cały jej plan. Cofniemy się w czasie do 21 listopada roku 2008, ruszymy z dużymi emocjami do przodu i zatrzymamy się dopiero 3 grudnia. Na odpoczynek po tej eskapadzie będziemy mieli rok. Najwięcej czasu spędzimy na stacji Wrocław. Pierwsze dwa dni śmigną nam na konkursie w dziesięciu odsłonach i dwóch przedstawieniach w charakterze promocji oraz prezentu od organizatorów 37. Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Jednego Aktora. Ten festiwal otwiera dni świąteczne najmniejszych, jednoosobowych teatrów i jest pierwszym elementem pięcioczęściowego składaka artystycznego. GRAND PRIX PO CZTERECH LATACH Nowość. Pierwszy raz gościmy murach wrocławskiej szkoły teatralnej, debiutującej znakomicie w roli współgospodarza WROSTJA. Tu o względy pięcioosobowego jury ubiegało się pięć młodych aktorek i pięciu młodych aktorów. Ci, którzy interesują się tą formą wiedzą już od dawna, że Grand Prix zdobyła Anna Skubik z Torunia, której swoje nagrody (po dwa tysiące złotych każda) przyznało trzech jurorów: Bogusław Kierc, Mirosław Kocur i Lech Śliwonik. Dwoje pozostałych sprawiedliwych - Gabriela Muskała i Krzysztof Kuliński - nagrodziło Alberta Osika ze Słupska. Oba spektakle rzeczywiście zasługiwały na te wyróżnienia i pewnie nikt by nie protestował, gdyby z Grand Prix wyjechał z Wrocławia skromny i sympatyczny aktor Nowego Teatru i miasta, w którym od czterech lat odbywa się festiwal monodramów "Sam na scenie". Te nagrodzone rarytasy zostawmy sobie na konkursowy deser. Kto się ocierał o te finansowe prezenty od jurorów ufundowane tradycyjnie przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego? Na pewno Milena Gauer z Olsztyna, która w dość prowokacyjnej formie pokazała monodram oparty na jednym z opowiadań Elfriede Jelinek z tomu "Śmierć dziewczyna I-IV. Dramaty księżniczek" i pokazujący byłą pierwszą damę USA Jackie Kennedy jako ikonę walczącą ze swoim ciałem i formą ikony, która obezwładnia jej osobowość. Sam tekst jest dla aktorki wielkim wyzwaniem. Nie udało się czytelnie tego rozdwojenia pokazać i idei autorki przeprowadzić do końca. Zdominowało ten spektakl wrażenie obcości i zabrakło w nim duszy. Teatr to nie literatura i teorie. Nawet te o postdramaturgicznym teatrze. Wypadło to płasko i jednowymiarowo. Mimo wszystko Milena Gauer zrobiła jednak duże wrażenie na widzach. W kierunku "nie grania" zmierzała w swoim przedsięwzięciu także Wioleta Komar ze Słupska z "Psychosis" Sarah Kane. Wszystko niby było jak trzeba i pod kontrolą, ale nie wyszła z tego przejmująca relacja na żywo na kilkadziesiąt minut przed samobójstwem. Podobnie jak w wypadku olsztynianki, też nie dużo brakowało. To bardzo trudno grać, że się nie gra. Niby nie możliwe, a Magdalenie Cieleckiej w tej samej sztuce u Jarzyny jakoś to się udało na scenie warszawskiego Teatru Rozmaitości. Chłonąc emocje Ewy Łukasiewicz z Łodzi w "Kobiecie Łazarzu" wydawało mi się, że momentami była najbliżej nagrody, choć zabrakło konsekwencji i szaleństwa do końca. Tu też mieliśmy do czynienia z bohaterką nadwrażliwą, samobójczynią, poetką i kobietą legendą - Sylvią Plath, która rozminęła się z życiem. Wejść w osobowość takiej postaci jest wyjątkowo trudno. Granice między prawdą i fałszem są szalenie subtelne. Emocjonalna spowiedź w... wannie miała jednak kilka bardzo przejmujących momentów. Zabrakło trochę szlifu albo doświadczenia kogoś z boku, kto by autorce i jednocześnie aktorce monodramu pomógł. Chyba najbardziej mi żal tego spektaklu z całej konkursowej dziesiątki. W taki sam klimat jakby rozdartej duszy wpisał się Jakub Firewicz z Gdyni z monodramem "Stracone: 5: Łaknąć" naśladującym twórczość wspomnianej już Sarah Kane. Nawymyślał różnych tricków z pół setki, żeby nas porazić. Przy tym nakrzyczał się, naszarpał łóżkiem, utytłał w ziemi i wypadło to wszystko gorzej niż średnio na jeża. Trochę lepiej udało warszawskiemu aktorowi Markowi Żerańskiemu, który wykreował postać tonącego w narkomanii lekarza w opowiadaniu Michaiła Bułhakowa "Morfina", ale namnożył tyle finałów, że na końcu sam się finalnie pogubił. Kompletnymi porażkami zakończyły się dwa wrocławskie spektakle. Magdalena Engelmajer próbowała nas rozbawić i zadziwić opowieścią "Blox - jestem dostępna", którą wystukał na niej mąż Szymon Turkiewicz, trochę tak jakby w domu nie mieli ani jednej książki z porządną literaturą. Najgorzej chyba ze w wypadł Józef Markocki bardzo dobry skądinąd mim. Błahej historyjce o zakochanym Pierrocie nadał, nie wiadomo dlaczego tytuł "Heliogabal", jak imię rzymskiego cesarza, na dodatek kompletne bez powodu rozebrał się do naga. A propos... To zadziwiające, że do mało uzasadnionych rozbieranek skłonności miała większość występujących w konkursie panów. Zupełnie z innego świata przyjechał szef katowickiego teatru Korez Mirosław Neinert, który rozbawił opowieścią "Kolega Mela Gibsona" całą publiczność znużoną egzystencjalnymi bólami. Bliższe to jednak było kabaretu klasy B niż monodramu, toteż aktor musiał się zadowolić tylko bardzo przyzwoitymi brawami. I w taki sposób zostały mi dwie najlepsze propozycje. Albert Osik ze Słupska, który pod okiem Stanisława Miedziewskiego rok wcześniej poradził sobie z rolą Konrada w "Dziadach", teraz dał się namówić reżyserowi na monodram "Traumnovelle" Arthura Schnitzlera o zdradzanym przez żonę lekarzu. Tylko ze szklanką whisky opowiedział nam tę tylko na pozór banalną historię w sposób porywający i warsztatowo smakowity. Obaj panowie z całą świadomością zdecydowali się na skromność środków i precyzję. Z wielką przyjemnością obejrzałem ten konkursowy monodram, bo niemal doskonale wypełniał, moje oczekiwania wobec tej formy. Żadnych pomysłów za lewe ucho, fajerwerków i scenografii, które ledwo mieszczą się w tirze. Tylko aktor i historia, którą chce nam opowiedzieć. Nic więcej, ale jak zagrane?! Lepsza od Alberta Osika tylko o dwa tysiące okazała się Anna Skubik, która przywiozła z Torunia monodram dyrektora tamtejszej alternatywnej sceny Romualda Wilczy-Pokojskiego "Złamane paznokcie. Rzecz o Marlenie Dietrich". Sympatycznej aktorce "partneruje" lalka podobna do bohaterki tego przedstawienia bardzo przewrotnie wymyślonego. Aktorka jest absolwentką wrocławskiego wydziału lalkarskiego i z lalką poradziła sobie wspaniale. Właściwie całą siła tego skomplikowanego przedsięwzięcia zależała od sztuki animacji. Przy tej okazji na dyskusji wspomniano legendarnego wrocławskiego lalkarza Andrzeja Dziedziula, który na OFTJA w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku też nagrody zdobywał oraz także wrocławską lalkarkę, Agatę Kucińską, laureatkę sprzed trzech lat. Anna Skubik dostała Grand Prix cztery lata, po Pawle Pabisiaku, którego jurorzy nagrodzili za monodram "Jednocześnie" na 33. Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Jednego Aktora. PODRÓŻ W BOK - WAŻNE DODATKI Tak się od początku utarło, że konkursowym emocjom towarzyszą zawsze przynajmniej dwa spektakle. Pierwszy to pokaz mistrzowski, czyli monodram w wykonaniu jednego z jurorów, w tym roku była to "Podróż do Buenos Aires" Amanity Muskarii. Pod tym pseudonimem kokieteryjnie schowały się siostry Monika - tłumaczka i pisarka oraz Gabriela - aktorka i pisarka - Muskałówny. Historię pani Walerki, której dorosłe dzieci rozjechały się po świecie opowiedziała nam, rzeczywiście w sposób mistrzowski, Gabriela Muskała, aktorka Teatru im. Jaracza w Łodzi i Teatru Dramatycznego w Warszawie. Pewnie nie wszyscy wiedzą i pamiętają, że monodram też otworzył przed nastoletnią Gabrysią świat teatru. W roku 1988 na Ogólnopolskich Spotkaniach Amatorskich Teatrów Jednego Aktora w Zgorzelcu pokazała swój pierwszy monodram "Lalki, ciche siostry moje" i oczarowała wszystkich. To była niezła legitymacja do szkoły teatralnej w Łodzi. Drugi spektakl towarzyszący OFTJA jest zawsze dziełem amatora. W tym roku przyjechała do Wrocławia Marta Andrzejczyk z Olsztyna z "Letnim małżeństwem" Agnieszki Kochanowskiej. To inspirowana faktami historia małżeństwa, które trwało ledwie siedem tygodni, ale zagrana brawurowo i z dużym naturalnym wdziękiem. Mimo, iż był to spektakl pozakonkursowy, jurorzy nagrodzili go "Szczeblem do kariery", jedną z regulaminowych nagród dla młodych i zdolnych. Na tym festiwalu Grand Prix jest tylko dla wyjątkowych. NASTĘPNA STACJA - WROSTJA Pociąg do teatru ruszył dalej jak z kopyta, jak gdyby wagony były zaprzęgnięte w konie. Stali bywalcy nawet nie zdążyli wznieść wszystkich toastów za zwycięzców, bo na drugi dzień ich uwagę pochłonęła intensywnie czterdziesta druga edycja Wrocławskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora w międzynarodowej obsadzie. Gdyby ktoś się nie domyślał, to jest tak zwana rama-matka, czyli główna część wspomnianego wyżej artystycznego składaka. Najpierw było koło zamachowe czyli pierwszy wrocławski okres OFTJA, który wystartował w roku 1966. Dziesięć lat później na OFTJA wywędrowały nad Wisłę do Torunia, a nad Odrą zawiązały się jako kontynuacja właśnie WROSTJA. Międzynarodowe prezentacje zaczęły teatralną burzą zza wschodniej granicy. Ukraińska aktorka Łarysa Kadyrowa porwała publiczność osobowością starzejącej się, a wielkiej wcześniej aktorki Sary Bernhardt z trudem poruszającej się i nie pogodzonej ze swoim kalectwem. To trudny spektakl, wymagający od widzów skupienia, ale wchłonął widza, choć mało w nim optymizmu. To było moje pierwsze zdziwienia, bo na sali, jak na całych spotkaniach dominowali młodzi ludzie. Tak samo było następnego dnia, gdy dla tej samej młodej widowni angielski aktor Pip Utton zagrał starego i zrzędzącego Charlie'go Chaplina. Myślę, że ową tolerancję wobec starości u młodych ludzi tłumaczyć może tylko mistrzostwo obojga aktorów. Nie umawiając się inna dwójka artystów sceny zajęła się teatrem od kuchni. Tu powodzenie była jakby gwarantowane, bo kto nie ludzi oglądać teatru od kuchni, zwłaszcza, gdy te opowieści doprawione są subtelnym poczuciem humoru i dystansem wykonawców do siebie oraz swojej sztuki aktorskiej. Rosjanka Jelena Charitonowa czarowała widzów i rozśmieszała swoim "Przewodnikiem po świecie kulis", a Litwin Aleksander Rubinovas zafundował widzom trochę oczyszczającej psychodramy wciągając wszystkich do wspólnej zabawy. Poczucie humoru i ironia była też walorem kilku innych prezentacji. Bezpretensjonalną zabawą był "Obiad z Van Goghiem" Czecha mieszkającego w Stanach Zjednoczonych Aleksandra Komlosiego. Na tę mocno surrealistyczną igraszkę słowną widownia reagowała salwami śmiechu. Obiad z wielkim malarzem w nieprawdopodobny sposób zmienił się w spotkania z wyjątkową kobietą. Najbardziej oczekiwanym artystą był jednak Wsiewołod Czubenko z Rosji. O jego monodramie "Kicia" krążyły w Polsce legendy, które podsycali bywalcy festiwali teatrów jednego aktora w Moskwie, Kairze, Paryżu czy Hannowerze. Te wieści w niczym nie były przesadzone, bo aktor w każdym calu był kotem, choć - paradoksalnie - ani przez sekundę tego zwierzęcia nie udawał. Kryminalno-erotyczna historia dzieje się na trasie Rosja-Niemcy-USA. Aktor buduje emocje podając tekst z szybkością karabinu maszynowego nie gubiąc ani wątków, ani szczegółów, bo gdy trzeba funduje nam pauzę na zmianę magazynku i znów rozpoczyna słowny ostrzał naszych uszu. W Polsce i tak grał nieco wolniej, bo nie mogły za nim nadążyć panie wyświetlający widzom tłumaczenia na specjalnie zamontowanych ekranach. Na przeciwstawnym biegunie znalazł się ze swoim monodramem "Jestem swoją własną żoną" czeski aktor Pavel Smolarik, który znużył publiczność historią niemieckiego tranwestyty, który jako chłopiec zabił swojego ojca. To był jedyny na festiwalu spektakl, z którego publiczność wychodziła. Nie dał takiej szansy nikomu Peter Scherer z Węgier, bo nie tylko posadził swoich widzów w szkolnych ławkach, ale też wyrywał ich niespodziewanie do odpowiedzi i dręczył nie zapowiadaną kartkówką. Jego dramat nauczyciela "Wojna Klamma" nieco przypominał "Belfra" Wojciecha Pszoniaka, ale był znacznie gęstszy i bardziej skomplikowany psychologicznie. Jego niechęć do szkoły oraz uczniów i w końcu destrukcja wiary w edukacyjną misję rodzi się na naszych oczach. Węgier porwał widzów swoją ekspresją i ludzką prawdą. To samo zrobiła Latefa Ahrrare z Maroka opowiadając nam w "Ostatniej nocy" o dramatycznym losie arabskiej dziewczyny. Posłużyła się jednak bardzo poetyckim tekstem, czytelną symboliką i niezwykle subtelnymi środkami aktorskimi. Bez wątpienia wspomagała ją oryginalna uroda i warsztatowa sprawność. Z tej plejady zagranicznych mistrzów formy największe wrażenie zrobił na mnie "Hamlet" Arama Hovhannisiana z Armenii. To moje wrażenie podzieli widzowie nie tylko na stacji Wrocław, ale nie uprzedzajmy faktów. Bohaterami wrocławskiego finału była współgospodyni festiwalu - szkoła teatralna, która zaprezentowała najbogatszy, bo trwający cały dzień program. Otwierała go bardzo interesująca sesja naukowa. Wypełniły ją wystąpienia prof. Anny Kramarczyk i mgr Agaty Kucińskiej. Ta druga zaprezentowała fragment swojej pracy doktorskiej. Sesji przewodniczyła i prowadziła dyskusję prof. Jolanta Góralczyk. Po sesji naszą uwagę zajęły etiudy studenckie. W mini monodramach ciekawiej zaprezentowali się studenci wydziału lalkarskiego. W profesorskich popisach oglądaliśmy "Matkę" Witkacego w wykonaniu prof. Anny Twardowskiej, która trochę przestawiła akcenty i jakby winę syna wzięła na siebie. W tym ujęciu ich wzajemne relacje nabrały dodatkowych barw. Wspaniale został przyjęty monodram "Mój trup" oparty na utworach wieszcza. Gdyby mi ktoś powiedział, że romantyczne wiersze Adama Mickiewicza porwą też en bloc wszystkich zagranicznych gości nie rozumiejących ani słowa po polsku, to bym go zaprowadził do psychiatry. Ale to nie Mickiewicz ich porwał, ale Bogusław Kierc oraz jego wrażliwość i mistrzostwo. POCIĄG NA ROZJAZDACH Teraz skład naszego pociągu usamodzielni się i osiem wagonów ruszyło do ośmiu dolnośląskich miast. Na wschód od Wrocławia do Oławy pojechał jeden wagon (z Bogusław Kiercem). Na południe potoczyły się trzy wagony do Świdnicy (Kierc i Aleksander Rubinovas), Wałbrzycha (Gabriela Muskała i Rubinovas) i Kłodzka (Aram Hovhannisian i Peter Scherer). Wreszcie na zachód pomknęły cztery wagony do Jawora (Rubinovas), Legnicy (Wsiewołod Czubenko), Bolesławca (Anna Twardowska) i Zgorzelca (Twardowska). Te podróże z występami przy kompletach publiczności zabiorą im tylko dwa dni. Najgorętszą temperaturę mają spektakle w Wałbrzychu, Kłodzku i Legnicy. Tamtejsza publiczność najlepiej chyba czuję sztukę monodramu. STACJA TORUŃ Na stacji Toruń wagony z artystami zatrzymały się dokładnie przy ul. Piernikarskiej 9 pod słynnym Bajem Pomorskim, który oddał aktorom dwie sceny. Specjalnie na 23 Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora nową i nie przypadkową premierę "Zapasów pana Cogito ze światem" Zbigniewa Herberta przygotował sam mistrz wiersza i teatru rapsodycznego Tadeusz Malak. Zaprosił nas na spotkanie autorskie u poety domu, skromnie przy stoliku. Malak wiersz podaje do słuchania jak nikt inny. Wchodzi przez nasze uszy do głowy i serce. Zasiewa tam słowa jakie chce. To było pierwsze wydarzenie. Gdy już jesteśmy przy poezji, poetach i wydarzeniach to taką samą miarą trzeba zmierzyć wspaniale przyjęty przez toruńską publiczność monodram skomponowany ze słów Tadeusza Różewicza "Przyj, dziewczyno, przyj..." zagrany z dużym wdziękiem i lekkością przez Wiolettę Komarównę, laureatkę OFTJA 2007. Każdy kto zna twórczość wrocławskiego poety, wie jak trudno znaleźć aktorskie środki, by oddać wszystkie ironiczne, a czasami szydercze odcienie. Młoda aktorka tym razem postawiła na formę groteskową, która świetnie dopasowała się z językowy kliszami popkultury używanymi przez autora "Kartoteki, który ma wyjątkowy słuch na współczesną polszczyznę. Do swojego monodramu "Opowieść o okrutnym zbójniku Folsztyńskim i nieszczęsnym kacie Holczuszce" Milana Zelinka sprzed lat dwudziestu lat Jarosław Gajewski. Po sukcesie na WROSTJA 2007 posypały się zaproszenia. Postaci przywoływane na scenie przez pana profesora śmieszą nieodparcie i chyba nawet bardziej niż dwadzieścia lat temu, więcej w nich subtelności i urokliwej prostoty. To aktorski majstersztyk. Choć trudno w to uwierzyć, kompletnie się rozminął z toruńska widownią spektakl Małgorzaty Rożniatowskiej, laureatki, m.in. grand prix Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu oraz WROSTJA - "Uwaga - złe psy". Być może aktorka miała zbyt długą przerwę i spektakl jej po prostu nie wyszedł. Spuśćmy kurtynę milczenia. Za to bardzo dobrze wypadł dzień szekspirowski, który jeszcze większy sukces odniósł w Warszawie. STACJA OSTATNIA WARSZAWA W stolicy gospodarzem, podobnie jak we Wrocławiu była szkoła, przepraszam Akademia Teatralna. Młodym najbardziej podobała się także młoda, wiotka i piękna Ofelia grana przez Mariam Ghazanchian z Armenii. Precyzyjnie zmontowany z fragmentów "Hamleta" monodram ukazał nam przejmujące studium szaleństwa młodej dziewczyny, która zgubiła się w ludzkich grach, nie rozumie otaczającej ją rzeczywistości. Na każdym festiwalu i w każdym mieście, w którym się pojawia Lidia Danylczuk z Ukrainy ze swoim "Ryszardem po Ryszardzie". Akcja tego monodramu zaczyna się, gdy mamy już za sobą tragiczny finał "Ryszarda III". Genialnym pomysłem okazały się główki kapusty, które symbolizują bohaterów szekspirowskiego dramatu. Gdy dodamy temperament i talent aktorki dobrze znanej nie tylko we Wrocławiu z udziału w minionych spotkaniach, mamy genezę sukcesu całego artystycznego przedsięwzięcia. Prostotą teatralnego pomysłu ujmuje widzów wspomniany już wyżej Aram Hovhannisian z Armenii. Jego "Hamlet" dzieje się też w pustej przestrzeni, a zmiennym i szalenie efektownym elementem plastycznym jest ogromna dwukolorowa płachta. Akcja toczy jakby w jednym miejscu, nad grobem Yoricka, a refrenem przedzielającym poszczególne sceny jest fraza: "Słowa, słowa, słowa". Jego Hamlet nie jest młodym człowiekiem, a doświadczonym wędrowcem, któremu trudno pogodzić się ze światem. Aktor precyzyjnie prowadzi nas przez wszystkie rozterki duszy bohatera. Stołeczni widzowie, w większości studenci dobrze przyjęli także opisywane już wyżej monodramy Petera Scherera, Wsiewołoda Czubenki i Aleksandra Rubinovasa. Krzysztof Kucharski, Scena 2009 Oko w oko z widzem XLII Międzynarodowe Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora podsumowuje Tomasz Miłkowski w Przeglądzie. «Siedzi między nami w pierwszym rzędzie - ci, którzy znają charakterystyczną sylwetkę Bogusława Kierca, w pozornie śpiącym widzu, ukrytym pod narzuconą tyłem naprzód marynarką, rozpoznają aktora. Inni będą zaskoczeni, gdy to właśnie on zacznie monodram do poezji Adama Mickiewicza "Mój trup". Na razie widzowie wchodzą. Na pustej scenie (a właściwie w przestrzeni gry, bo sceny w tradycyjnym tego słowa znaczeniu nie ma) stoi szklanka wypełniona wodą. To wszystko. Kiedy rzecz się zaczyna, Kierc niedbale, z ociąganiem i zadziwieniem przepowiada Mickiewiczowskie wiersze. Największe jego zdumienie wywoła "Oda do młodości". Widzowie, a wśród nich wielu studentów profesora, raz po raz wybuchają śmiechem, kiedy ich nauczyciel dziwi się słowom poety, powątpiewając w powtarzane tyle razy, aż do znudzenia, fragmenty, nicuje je na drugą stronę. Zanim przejdzie do "Ody", uwagę widzów zwracają niezawiązane buty aktora. Cóż za niedorajda. Ale nie, po chwili siada wśród widzów, zawiązuje sznurówki i znowu rusza do wierszowania. Sięga po szklankę z wodą, kiedy przechodzi do kluczowego momentu "Wielkiej Improwizacji". Wtedy nagle przyspiesza tekst, wzmacnia głos, wprost wybucha słowami, a z trzymanej przezeń szklanki zaczynają pryskać krople wody. Kiedy dochodzi do szczytowego momentu bluźnierczego buntu poety, ze szklanki woda leje się niczym strumienie lawy, szklanka pod naporem ręki aktora pęka, szkło rozbryzguje się - to prawdziwy kataklizm, niszczycielska eksplozja - sala martwieje w ciszy, wstrzymuje oddech. Kierc niepodzielnie panuje nad emocjami publiczności, która daje się mu prowadzić jak po sznurku. Teraz napięcie już opada - czas na "Liryki lozańskie", na uspokojenie, na przewrotny komentarz do poetyckiej biografii, do całego życia, do przemijania. To był prawdziwie mistrzowski pokaz - przy użyciu minimum środków artysta uzyskał maksimum napięcia i przeprowadził niepodważalny dowód na siłę Mickiewiczowskiej poezji. Jaki tam trup! To nadal poezja, która przewraca trony. Bogusław Kierc wrócił tym spektaklem do samych źródeł teatru jednego aktora, który posiłkując się skromnymi, ubogimi środkami, zdolny jest wyzwalać najwyższe emocje i tworzyć z publicznością silną więź, właściwie niedostępną w innych gatunkach teatru - tu bowiem widz jest nie tylko na wyciągnięcie ręki, ale staje się nieodzownym partnerem aktora. Scena wielkich pytań We Wrocławiu można było się przekonać, że to niejedyna droga budowania mostu porozumienia z widzem. W programie festiwalu znalazły się spektakle formalnie bardzo od siebie odległe, których podstawowym i najważniejszym spoiwem była silna osobowość artysty występującego oko w oko z widzem. Na przeciwnym od prof. Bogusława Kierca biegunie znalazł się Bartosz Porczyk, laureat wrocławskiego festiwalu piosenki aktorskiej, ze swoim błyskotliwym muzo-dramem "Smycz" w reżyserii Natalii Korczakowskiej. Aktor, wcielając się w kilka postaci, nie szczędząc wyrazistej charaktery-styczności, buduje minidramaty, składające się na obraz zagubienia młodego człowieka we współczesnym świecie, jego buntu i marzenia o szczęśliwym życiu, jego bezradności i wewnętrznej niewinności. Wszystko to jednak bez grama sentymentalizmu, z odwagą komentowania rejonów życia skrzętnie omijanych, takich jak przemoc, fanatyzm, nietolerancja, świętoszkowatość, ogłupiająca presja mediów. Porczyk, panując nad swoim ciałem, gestyką, mimiką, umiejętnością metamorfozy, z żywiołową energią podporządkowuje sobie widownię, wspomagany muzyką, światłem, obecnością kapeli włączającej się od czasu do czasu w akcję. Publiczność chętnie poddaje się jego władzy, o czym świadczy powodzenie spektaklu, który kompletami idzie na Scenie Kameralnej wrocławskiego Teatru Polskiego. Pomiędzy tymi dwoma biegunami, a każdy z nich zasługuje na najwyższy znak jakości artystycznej, sytuowały się pozostałe prezentacje samotników, którzy w tym roku zjechali z wielu krajów świata: Anglii, Armenii (monodram na podstawie "Hamleta"), Republiki Czeskiej, Litwy, Maroka, Rosji, Ukrainy, USA i Węgier. Dzieliło ich wiele: forma, język, tradycja, ale łączyła wrażliwość, wspólnota odczuwania świata. Prawie wszystkie - w rozmaity sposób odnosiły się do ograniczenia wolności jednostki, do opresji narzucanych przez kulturę, obyczaj, politykę, a nawet... publiczność. W ten sposób najmniejsza scena stawała się sceną wielkich pytań. Przemoc z kociej perspektywy Najsilniej o przemocy opowiadali Wsiewołod Czubenko (Rosja) i Peter Scherer (Węgry). Czubenko w monodramie "Kicia", opartym na powieści Władimira Kunina, sportretował czas zawieruchy moralnej, w jakiej znaleźli się ludzie wyrwani z komunistycznej rzeczywistości, konfrontowani z twardymi realiami walki o byt w nowym dla nich świecie, w którym rozkwita przestępczość, wilcze prawa i rodzące się rozmaite resentymenty. Osobliwością monodramu Czubenki jest punkt widzenia bohatera, którym okazuje się nader inteligentny kot dachowiec, tytułowa Kicia, zaprzyjaźniający się z pewnym kierowcą tirów. Historia ich ostrożnie zawiązującej się przyjaźni to swego rodzaju intymny raport o narodzinach empatii w świecie rządzonym przez wezbrane przemoc i zło. Przy czym Czubenko ani przez chwilę nie udaje kota, on nim po prostu jest naturalną koleją rzeczy, siłą wewnętrznej sugestii, dzięki intensywnemu kontaktowi z widzem. Inną drogą idzie Peter Scherer. W "Wojnie Klamma" opowiada historię nauczyciela opętanego psychozą walki z uczniami, których traktuje jak wrogów, potencjalnych morderców Aktor buduje parabolę narodzin totalitaryzmu, nieokiełznanej przemocy, wychodząc od elementarnych stosunków szkolnych. Cała publiczność zostaje wciągnięta do gry, współuczestnicząc w spektaklu. Widzowie siedzą w szkolnych ławkach, na pulpitach przygotowano zatemperowane ołówki, nauczyciel rozdaje klasówki, wypytuje ich (choć nie oczekuje odpowiedzi), ocenia, zaczepia, czasem obraża albo usiłuje się z nimi zaprzyjaźnić. Aktor z czułością sejsmografu reaguje na najdrobniejsze reakcje widza, natychmiast spieszy z kolejnym pytaniem, nawiązuje kontakt, aby potem go zniweczyć. Bo jest to przecież opowieść o destrukcji, samozniszczeniu. W podzielonej na segmenty dzwonkami szkolnymi lekcji Scherer wiedzie widza ku unicestwieniu. Przeraża, budzi współczucie, śmieszy i odstręcza. Operując ściszonymi środkami aktorskimi, o świecie przemocy wypowiadają się czeski aktor Pavol Smolarik i Anglik Pip Utton. Smolarik w spektaklu "Jestem swoją własną żoną" wciela się w postać niemieckiego transwestyty, któremu udaje się przeżyć rządy nazistów i komunistów, zażarcie zwalczając odmieńców Jego bohaterka/bohater Charlotte/Lothar obiera rozmaite formy mimikry, płacąc wysoką cenę za przetrwanie. To delikatnie poprowadzona opowieść o moralnie niejednoznacznych wyborach, o opresjach czasu. Podobnie postępuje Pip Utton w swoim spektaklu "Chaplin", przypominając konflikt wielkiego artysty z makkartyzmem, opowiedziany przez bliskiego już śmierci aktora, który wspomina dni swojej chwały i odrzucenia - szczególnym walorem tego spektaklu jest zręczne połączenie techniki filmowej z żywym planem. Na ekranie Pip demonstruje dokręcone przez siebie filmy a la Chaplin. Opowieści smutnego klowna odpowiedzialnego za świat i transwestyty uwikłanego w sieć zależności od służby bezpieczeństwa są poruszające, choć część widowni pozostaje obojętna. Może nie chce już słuchać ani o makkartyzmie, ani lustracji? Jeszcze inaczej mówi o przemocy, poprzez poetycką formę i powściąganą zmysłowość, Latefa Ahrrare (Maroko) w monodramie "Ostatnia noc". Opowiada o dziewczynie, tęskniącej za miłością, za wolnością, za niezależnością, która przymuszana jest do posłuszeństwa wobec ojca w patriarchalnym społeczeństwie. Sugestywne plastycznie przedstawienie budzi niepokój swoją formą - odmienność tradycji wynagradza siła ekspresji aktorki. Potęga śmiechu Ale aktorzy najmniejszej sceny nie zapomnieli też o innej broni - o śmiechu. Kilka monodramów (Rosjanki Jeleny Charitonowej, Amerykanina Aleksandra Komlosiego i Litwina Aleksandra Rubinovasa) ułożyło się w opowieść o konflikcie aktora z publicznością. I to nie tyle z powodów ideowych, politycznych czy też wyznawanego sytemu wartości, ile niejako z samej zasady teatru: aktor nieuchronnie wystawiany jest na pożarcie publiczności, nawet aktor amator, czyli każdy z nas, odgrywający jakąś rolę w przypadkowych sytuacjach, spotykający przypadkowych nieznajomych. Tak dzieje się w krótkim a zabawnym monodramie Komlosiego "Obiad z van Goghiem", w którym aktor trafnie punktuje kulturowe i obyczajowe różnice między rozmaitymi nacjami. Jelena Charitonowa zaś, sięgając po humoreskę Karola Ćapka "Przewodnik po świecie kulis", nie przedstawiła wprawdzie odkrywczego wizerunku życia za kulisami przed kolejną premierą, ale uczyniła to z wielkim zapałem, wdziękiem i pomysłowością - wcieliła się wyraziście w całą galerię postaci, nie popadając zarazem w przesadę. Swoistą puentą tych opowieści o cierpieniach aktorów był autorski spektakl Rubinovasa "Spektakl po spektaklu". Rubinovas wykorzystał w nim fragmenty ról Szekspirowskich, aby odsłonić katusze, jakie przechodzi aktor poddawany przez widzów rozmaitym próbom, takim jak telefony komórkowe, spóźnione wejście na salę czy nawet... burczenie w brzuchu w najbardziej tragicznej chwili monologu. Pokazał to z dowcipem, posiłkując się niewieloma rekwizytami i... językiem polskim, którego specjalnie nauczył się (pod kierunkiem swego ojca Stanislausa, reżysera polskiego pochodzenia) na użytek tego spektaklu. Publiczność potrafiła to docenić, zwłaszcza że aktor umiejętnie wykorzystał swoje zmagania z językiem jako jeden z humorystycznych motywów przedstawienia. To był dobry festiwal, jeden z najlepszych w ostatnich latach, świadczący, że teatr jednego aktora nadal przyciąga utalentowanych artystów i jest zdolny rozgrzewać publiczność. Dyrektor festiwalu, Wiesław Geras, może być o przyszłość spokojny, zwłaszcza że z jego inicjatywy powstało w tym roku przy wrocławskiej PWST Europejskie Centrum Teatrów Jednego Aktora pod patronatem Międzynarodowego Instytutu Teatralnego. Wrocław był stolicą polskiego monodramu, teraz staje się głównym ośrodkiem ruchu teatru jednoosobowego w Europie.» "Oko w oko z widzem" Tomasz Miłkowski Przegląd nr 50/14.12 10-12-2008 Krótkie zapiski z WROSTJA XLII Międzynarodowe Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora podsumowuje Krzysztof Kucharski w Polsce Gazecie Wrocławskiej. «Na wrocławskim festiwalu wystąpiło 34 aktorów, w tym w tym 10 zagranicznych. To pierwszy i najstarszy festiwal w Europie. Ważny w tym gatunku, ale bardzo biedny. Leży na parkiecie w niemowlęcym kojcu zwinięta jak embrion, owinięta cała w gazę, oddycha. Tak zaczął się monodram Latefy Ahrrare z Maroka w legendarnej sali Jerzego Grotowskiego. Mag Teatru Laboratorium przekonywał swoich aktorów, żeby w pozycji embriona relaksowali się i koncentrowali. Uważał, że to pozycja atawistyczna, pierwotna, najbardziej naturalna. Tak czasami leżeli na tej sali. Może nawet w tym samym miejscu. Latefa oczywiście o tym nie wiedziała. Na 42. Wrocławskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora Arabka z Afryki dostała nagrodę naszej gazety. Odbierając ją, była zaskoczona i zdziwiona: dlaczego ja, pytała. Latefa Ahrrare to pierwsza aktorka z krajów arabskich, która wystąpiła na WROSTJA. Pokazała nam monodram specjalnie dla niej napisany Mohammeda Saida Al-Danahaniego "Ostatnia noc". Przejmująco opowiada w nim o dramacie młodej, niezamężnej Arabki. Jej ojciec po śmierci żony żąda, by prowadziła mu gospodarstwo. Czy tylko tyle żądał, do końca nie wiemy. Bez wątpienia wizualnie najefektowniejszym spektaklem był "Hamlet" Arama Hovhannisiana z Armenii. Otwierają go dymy, przez które przenika jakaś postać. Podejrzewamy, że być może to duch ojca Hamleta, ale to jednak młody książę. Wybrał się na grób Yoricka. I nad tym grobem skoncentruje się cała akcja, a jak refren będzie powracało najsłynniejsze teatralne pytanie: być albo nie być? Nagrodę Publiczności im. Lidii Zamków i Leszka Herdegena, czyli prestiżowo najważniejszą, ufundowaną przez prezydenta miasta, wywiózł Wsiewołod Czubenko. Rosjanin zajął nas opowieścią kota, który utrzymuje telepatyczny kontakt z ludźmi. To, rzecz jasna, głębsza metafora pokazująca płytkość wszelkich więzi i cynizm i bez-duszność dzisiejszego świata. W jego opowieści przewija się cała plejada postaci. Warsztatowo to był prawdziwy majstersztyk. Na młodych widzach zrobił wrażenie spektakl brytyjskiego aktora Pipa Uttona "Chaplin", oparty na autobiografii legendarnego komika niemego kina Charlesa Chaplina. Aktor bawi się z widzami, pokazując trochę niezdarnego starszego pana. Akcja nabiera wigoru, gdy trochę rozbiela twarz, przykleja sobie charakterystyczny wąsik, wkłada perukę, surdut, melonik i bierze do ręki bambusową laseczkę. Wtedy prosto ze sceny może wejść... na ekran, co widowni podobało się najbardziej. Bohatera monodramu jakby drażniło to, że dla publiczności jest interesujący, kiedy ją bawi jako ekranowy Charlie, a znacznie mniej zajmuje uwagę jako zmęczony życiem człowiek. W tej palecie przedstawień mieści się także monodram wrocławianki Anny Twardowskiej "Matka" wg Witkacego. Intrygująca jest już sama adaptacja sztuki, która w założeniu autora miała być parodią psychologicznego dramatu. Aktorka jakby wchłonęła w siebie postać syna Leona. Stacza z nim walkę w swojej głowie, potęgując zgryźliwość wobec nieudanego jej zdaniem dziecka, które filozofuje i wieszczy zamiast zająć się czymś pożytecznym. Orientujemy się, że to z jej mózgiem i osobowością jest coś nie w porządku. Dziergając na drutach, właściwie rozmawia sama ze sobą. Czym dłużej mówi, tym dokładniej czujemy, że za wszystko obciąża siebie - starą, nikomu niepotrzebną kobietę. Zaproszenie na festiwal do Kowna (także do Dubaju) i nagrodę wojewody dolnośląskiego dostał Bogusław Kierc z Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Zaczyna swój monodram, zbudowany z utworów wieszcza Mickiewicza, który w Kownie także bywał, od słów: "Gdy tu mój trup w pośrodku was zasiada, w oczy zagląda wam i głośno gada". Siedząc wśród widzów. Swoje przedstawienie zatytułował "Mój trup". To aktorski popis, który zrobił ogromne wrażenie na wszystkich zagranicznych gościach, nieznających nawet pół słowa po polsku. Kierc każde słowo, każdą frazę mówi całym sobą, jak na mistrzowskim pokazie dla studentów, którzy zresztą pierwsi zgotowali mu owację. Wszystkich chyba zaskoczyła brawurowa interpretacja "Ody do młodości". Żywię nadzieję, że ten spektakl na scenie teatru wrocławskiej PWST, która zadebiutowała wspaniale jako współorganizator WROSTJA, zechce obejrzeć wielu teatromanów w różnym wieku. Na wrocławskim festiwalu nie ma największych gwiazd, bo tu honorarium dla aktora nie przekracza przeważnie 2000 złotych. WROSTJA to bardzo kameralny festiwal, na którym po paru dniach wszyscy czują się rodziną. O charakterze tych spotkań decyduje pasja twórców, a nie pieniądze. Wszyscy goście przyjeżdżają tutaj właściwie za wikt i opierunek. No i wspomniane honorarium.» "Krótkie zapiski z WROSTJA" Krzysztof Kucharski Polska Gazeta Wrocławska nr 279/29.11 02-12-2008 WROSTJA odmłodzone Pół tygodnia spędziłem wśród młodych ludzi, którzy oblegali teatralne sale. Siedzieli na podłodze, stali w przejściach i spontanicznie reagowali na to, co oglądali. Potrafili zgotować owację na gorąco artyście, który im się podobał i wyjść z sali nawet zbyt głośno, jak na kodeks dobrych obyczajów - o WROSTJA pisze Krzysztof Kucharski w Polsce Gazecie Wrocławskiej. «Te spontaniczne reakcje nie zawsze podzielałem i często nie wstawałem, by oklaskiwać aktora, ale też nie wychodziłem z widowni, gdy ktoś mnie piekielnie nudził, bo żeby coś napisać, musiałem zawsze to artystyczne nieporozumienie odsiedzieć. Taki mój zawód. Przyznaję, że parę razy zazdrościłem spontaniczności młodym widzom. Nie piszę tego ot tak, bez powodu... Cały czas trwa święto solowych popisów sług Melpomeny, których matką-opiekunką są Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora. W tym roku odbyły się po raz czterdziesty drugi. Oprócz występów we Wrocławiu, artyści zagrali w ośmiu dolnośląskich miastach, a spotkania są najstarszym festiwalem na tych ziemiach. Gdy Państwo czytacie te słowa, ja sobie oglądam spektakle w Toruniu, w którym świętowane jest przedłużeniem wrocławskich spotkań. Zakończą je dopiero popisy artystów w Warszawie w tamtejszej Akademii Teatralnej. W tym roku współgospodarzem WROSTJA była wrocławska filia krakowskiej szkoły teatralnej. To był świetny pomysł, bo widownia znacznie odmłodniała. Oficjalnie rozpoczęły działalność w szkole Centrum Teatrów Jednego Aktora, a kwiatem był dzień wrocławskiej PWST, w którym wystąpili solo studenci i profesorowie. Patronat nad Centrum i WROSTJA oficjalnie objął Międzynarodowy Instytut Teatralny (ITI) działający przy UNESCO, który w specjalnym liście zaadresowanym do dolnośląskich władz i organizatorów spotkań przepraszał za swoją absencję. On jedyny okazał się elegancki, bo lokalne władze niespecjalnie się spotkaniami zainteresowały. Idiotycznie się czuję w roli donosiciela, bo mocno maczałem palce w społecznym spisku, by ten festiwal nie umarł. Gdy Ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora po dziesięciu edycjach razem z nazwą przeniesiono do Torunia, skrzyknęliśmy się w gabinecie dyrektora dzielnicowego domu kultury "Starówka" na placu Solnym, Remigiusza Lenczyka, by ten festiwal kontynuować pod nową nazwą Wrocławskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora. Wśród spiskowców była nieżyjąca już Kasia Kłem, również nieżyjący nasz redakcyjny kolega Tadeusz Burzyński oraz pomysłodawca festiwali teatrów jednego aktora Wiesław Geras. Te spotkania przeżyły wszystkie historyczne zakręty i dziś mają rangę europejską. Każdy z aktorów uprawiających ten wyjątkowy gatunek sztuki teatralnej chciałby wystąpić na festiwalu we Wrocławiu. Nasze miasto jest dla nich mekką z różnych teatralnych powodów. I może to zabrzmi śmiesznie i pretensjonalnie, ale na przykład, gdy komuś zdarzy się grać w sali Instytutu Grotowskiego, to niewielu jest takich, którzy nie klękają i nie całują podłogi.» "Szkoła festiwalowania" Krzysztof Kucharski Polska Gazeta Wrocławska nr 278/28.11 01-12-2008 WROSTJA. Dzień trzeci O Międzynarodowych Wrocławskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora pisze Tobiasz Papuczys z Nowej Sily Krytycznej. Wtorek był ostatnim dniem spotkań z teatrami jednego aktora. 25 listopada w głównej mierze należał do wrocławskiej filii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego. To właśnie tutaj tego dnia odbywały się prawie wszystkie festiwalowe wydarzenia - otwarcie Centrum Teatrów Jednego Aktora, sesja na temat pracy aktora nad rolą w teatrze jednoosobowym, czy etiudy studentów. Najciekawszymi punktami programu były jednak dwa spektakle profesorów tej uczelni. Jako pierwszy można było obejrzeć monodram "Mój trup" inspirowany poezją Mickiewicza i przygotowany przez znakomitego aktora Wrocławskiego Teatru Współczesnego Bogusława Kierca. Gdy zapaliło się mdłe, wprowadzające oniryczną atmosferę światło, widzowie zobaczyli pustą przestrzeń, z postawioną na środku sceny szklanką wody. Postać grana przez Kierca - tytułowy trup - siedzi już między widzami. Rozpoczyna swój monolog od incipitu wiersza, który posłużył za tytuł spektaklu. "Gdy tu mój trup w pośrodku was zasiada, w oczy zagląda wam i głośno gada" - padają słowa w kierunku otaczającej aktora publiczności, po czym on sam wstaje i wkracza na scenę. Klęka, próbuje napić się wody bez przytrzymywania szklanki rękoma, których ruchy ograniczone zostały przez marynarkę nałożoną tył na przód. Wrażenie skrępowania postaci jest w początkowej fazie przedstawienia bardzo wyraźne. Kierc stoi w jednym miejscu. Statycznie - z oszczędną gestykulacją, lecz z rozbudowaną mimiką powoli cedzi słowa. Głos ma zrezygnowany, starczy, z jednej strony bliski płaczu, z drugiej wyrażający lekkie niedowierzanie. To trup, który dopiero zmartwychwstał, przebudził się przed chwilą, nie wie czy to jawa czy podświadomy byt, nie może się jeszcze poruszyć lub tego ruchu się obawia. Zresztą konwencja snu świetnie sprawdziła się w materii tekstu Mickiewicza, niewątpliwie rozszerzając możliwości interpretacyjne całości. Postać być może śni swoją trupiość, a może są to fantazje człowieka u kresu życia, którego młodość bezpowrotnie przeminęła. Z tego lęku i załamania nagle poprzez uczucie częściowej akceptacji swojego losu Kierc prowadzi emocje w kierunku zjadliwej ironii. Rozpoczyna "Odę do młodości", przewrotnie robiąc długie zaskakujące pauzy oraz zmieniając tempo podawania słów. Gorzki śmiech trafia do widzów przynosząc żal zaprzepaszczonego życia i utraconą wiarę w młodość, która zawsze musi być zmarnowana. Postać nagle zrzuca krępującą ruchy marynarkę, po czym gestykulacją pokazuje szybowanie nad ziemią. Znów płynna i szybka zmiana uczucia. Następuje najtrudniejszy aktorsko i najważniejszy moment spektaklu. Wielka Improwizacja z "Dziadów", którą Kierc wykonuje mistrzowsko. Ze słowa na słowo robi się coraz bardziej agresywny. Wydobywa z siebie skrajnie ostry, przerażający głos - w końcu niemal ryczy. Uzupełnione to zostaje dynamicznym ruchem po całej niemal przestrzeni scenicznej i wyrazem twarzy - na pograniczu wyczerpania, szaleństwa i wściekłości. Po czym, gdy nadchodzi już niemal punkt kulminacyjny tego wadzenia się z Bogiem, w okamgnieniu następuje emocjonalna przemiana, aktor pod swoją wypowiedź podkłada niezwykłą pokorę, a w jego ręku ukazuje się krzyżyk. Następnie recytując już pełnym akceptacji głosem "Nad wodą wielką i czystą", nieśpiesznym krokiem "odpływa" ze sceny. Bogusław Kierc pokazał, jak zrobić wzorcowy monodram. Świetnie opracował tekst, (warto przypomnieć, że jest również poetą), wybierając i łącząc współgrające interpretacyjnie fragmenty mickiewiczowskiej poezji. Swoim panowaniem nad słowem dał świetny przykład, jak we współczesnym teatrze można mówić wiersz. Jego daleka od klasycznej deklamacji wypowiedź, polegająca na błyskawicznym przechodzeniu z jednej skrajnej emocji w drugą, pozwoliła na wydobycie podczas spektaklu wrażeń i sensów, których niekoniecznie możemy doświadczyć podczas lektury Mickiewicza. Kolejny monodram przygotowała Anna Twardowska, która pokazała swoją wizję "Matki" Witkacego. Przedstawienie jest dość bogate scenograficznie jak na ten typ teatru i trzeba od razu zaznaczyć, że to jego najmocniejsza strona. Niby tylko stół, dwa krzesła i fotel oraz komódka, na której stoi stare radio, ale są to przedmioty bardzo dobrze ograne i intensywnie wykorzystywane przez cały czas występu, zatem zupełnie uzasadnione. Najciekawiej jawi się stół. Spod niego wystaje sznurek i kawałki włóczki. Aktorka co chwilę zagląda pod blat, tym samym sugerując, że jest tam coś istotnego. Dla publiczności ta przestrzeń jest niewidoczna - zasłania ją rozłożony na stole długi obrus. Widz czeka więc w napięciu, aż tytułowa Matka odsłoni nam tę tajemnicę. Ona na razie wcale się do tego nie kwapi. Wprowadza nas za to w przykry świat swojego umysłu. Żali się na swego dorosłego syna, na którego ciężko pracuje, wykonując kolejne "robótki" z szarej włóczki. Rozpacza nad swoim niespełnionym życiem, nad zmarnowanym artystycznym talentem, wreszcie nad własną kondycją społeczną - kiedyś była bogatą baronówną, teraz jest starą, ubraną w skromną sukienkę kobietą. Nie mówi tego jednak do widzów, lecz tylko i wyłącznie do siebie. Bo cały spektakl rozgrywa się w jej głowie. Widz jest tutaj ukrytym obserwatorem, ma wrażenie nieetycznego podglądania. Postać, którą widzimy zachowuje się nerwowo, jest bardzo ruchliwa, ciągle szuka oparcia (dosłownie i przenośnie) w rozmieszczonych na scenie przedmiotach. Opiera się o stół, kładzie się na nim w ofiarnym geście, symbolizującym miłość i poświęcenie dla syna. On ciągle studiuje, ma wielkie marzenia, chce być niezależnym myślicielem, który rzuci nowe spojrzenie na otaczający go świat. Kobieta jest trochę zazdrosna o potencjalne sukcesy syna, nieszczęśliwa, że go nie rozumie. Szybko okazuje się jednak, że o wszystko obwinia nie jego, ale samą siebie. Spod stołu wyciąga niespodziewanie manekina, a właściwie jego górną część - korpus i głowę. To wyimaginowana postać jej syna, z którą zaczyna prowadzić dialog. Wciela się w obie role. Gdy kładzie kukłę na podłodze mówi jako matka, gdy podnosi ją do góry lub usadza na krześle, przemawia głosem swojego dziecka. Toczy się ostra polemika na temat właściwego sposobu życia. Wkrótce rodzicielka przynosi brakującą część figury - nogi. Składa tę marionetę, wielkości dorosłego człowieka w jedną całość. Jest ona nieskończona i zdeformowana. Odczłowieczona. Wygląda trochę jak golem, trochę jak niesprawny witkacowski automat. Zewsząd wystaje włóczka. To niedokończenie i zniekształcenie może symbolizować błędy i luki w wychowaniu, może to być też życiowe niespełnienie, jakiego doznała matka. Kobieta przytula się do tej postaci, animuje ją. Szybko zaczyna zdawać sobie sprawę, że nie rozmawia z prawdziwym człowiekiem, że to ułuda, którą tworzy jej wyobraźnia. To pogłębia jej rozpacz. I tak dzieje się już do samego końca, jej stan się pogarsza, aż do całkowitego zrezygnowania, kiedy mówi do lalki "chodźmy stąd" i wprowadza "syna" w mrok nieoświetlonej części sceny, poza zasięg wzroku publiczności. Spektakl Twardowskiej choć aktorsko wykonany poprawnie, nie ma już tak dużej siły oddziaływania jak przedstawiony wcześniej monolog Kierca. Celowy zabieg opowiadania tej historii tak, jakby nie było publiczności, okazał się nietrafiony. W formie, jaką jest monodram, publiczność oczekuje choćby interakcji na minimalnym poziomie. Tutaj zabrakło tego ważnego aspektu, a budowanie "czwartej ściany" na studyjnej scenie teatru PWST, gdzie widz siedzi na poziomie sceny, blisko toczących się wydarzeń, jest działaniem bardzo ryzykownym i często nieudanym, co potwierdziło się również i w tym przypadku. Zwieńczeniem festiwalu był spektakl "Smycz" [na zdjęciu] w reżyserii Natalii Korczakowskiej i w wykonaniu Bartosza Porczyka. Ze szkoły teatralnej widzowie przenieśli się na Scenę Kameralną Teatru Polskiego. Młoda reżyser, znając możliwości wokalne aktora (Porczyk jest laureatem Przeglądu Piosenki Aktorskiej z 2006 r.) oraz jego niecodzienną zdolność panowania nad własnym ciałem, zbudowała monodram, którego tematem jest emocjonalna kondycja człowieka w rzeczywistości odhumanizowanej przez media i towarzyszące im strategie marketingowe. Przy pomocy ruchu i głosu Porczyk wciela się po kolei w osiem postaci, które funkcjonują jako egzemplaryczne typy, pozwalające pokazać ten problem z wielu stron. Każda z nich, przedstawiając swoją sytuację życiową, prezentuje różne wzajemnie dopełniające się punkty widzenia, obnaża uczucia, które razem tworzą spójną treść przedstawienia. Bohaterowie odgrywani przez Porczyka próbują zerwać się z tytułowej smyczy i w mocno zestrukturyzowanym świecie znaleźć namiastkę własnej indywidualności i malutką przestrzeń, w której mogliby choć przez chwilę być naprawdę wolni. Materię spektaklu stanowią nowe aranżacje piosenek, m.in. Łony, Marka Grechuty, Myslovitz, Manaamu i Lady Pank. Przeplatane są monologami, które oparto na fragmentach autorstwa znanych kontestatorów zastanej rzeczywistości: Antoine'a Artauda, Rolanda Barthes'a, Arystotelesa, Sarah Kane, czy Samuela Becketta. Ten niezwykły collage tekstów ilustrowany jest znakomicie przez wyrazisty, czasem nawet przerysowany ruch. Bartosz Porczyk posiada bardzo dużą świadomość ciała i potrafi wykorzystywać jego możliwości w stopniu niespotykanym zwykle u aktorów dramatycznych. To właśnie stanowi siłę tego spektaklu - precyzyjne, płynne przeobrażenia, których tym sposobem dokonuje na scenie aktor. W jednej chwili jest mówiącym kazanie księdzem, by już za kilkadziesiąt sekund zmieniając sposób poruszania się i wypowiadania słów, a także nieznacznie modyfikując kostium, stać się atrakcyjną prostytutką o głębokiej wrażliwości. Wszystko to dzieje się na oczach widzów, potęgując zdziwienie i uznanie dla umiejętności Porczyka. Natalii Korczakowskiej i Bartoszowi Porczykowi udało się stworzyć bardzo przemyślane i spójne przedstawienie. Dynamika spektaklu na półtorej godziny przykuwa uwagę publiczności. To rzadkość, żeby lekki w formie, rozrywkowy spektakl, zrobiony na dobrą sprawę w konwencji kabaretu lub recitalu, niósł za sobą tyle treści i zadawał pytania o człowieka we współczesnym świecie. "Smycz" skłania do refleksji, w żartobliwy sposób pokazując, jak bardzo jesteśmy sterowani przez kulturę i jak trudne (jeśli w ogóle możliwe) jest wydostanie się z jej negatywnych mechanizmów. Tobiasz Papuczys Nowa Siła Krytyczna 27-11-2008 WROSTJA. Dzień drugi O Międzynarodowych Wrocławskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora pisze Hubert Michalak z Nowej Sily Krytycznej. Drugiego dnia festiwalu udało mi się obejrzeć jedynie przedstawienia wieczorne, grane w siedzibie teatru wrocławskiej PWST. Na dwóch scenach przy ulicy Braniborskiej odbyły się trzy prezentacje mężczyzn: jedna nawiązywała do wielkoformatowej postaci filmowej, druga do wielkiego bohatera literackiego, trzecia wreszcie była biograficzną interpretacją losów historycznie istniejącej postaci. Najciekawszą propozycją wieczoru był zdecydowanie spektakl brytyjskiego aktora Pipa Uttona, "Chaplin". Przez dziewięćdziesiąt minut starszy pan niepodzielnie władał sceną, na oczach widzów przedzierzgając się w Charliego Chaplina: bielił twarz, zakładał perukę, doklejał charakterystyczny wąsik, wreszcie zakładał kostium i ikoniczny wręcz melonik. Iluzja była dość silna. Grając z poczuciem iluzji Utton podchwytliwie pytał: "Kogo przyszliście zobaczyć?", "Kto was bawi?". Czy bawi nas aktor, czy Chaplin, czy aktora odniesienie do Chaplina? Czy w ogóle nas jeszcze bawi? Naśladowanie sposobu poruszania się, mimiki twarzy Chaplina, niemal wcale nie wchodzi tu w grę. Gra między iluzją a realnością jest znacznie ważniejsza, niż przytaczanie anegdoty; charakteryzacja "na Chaplina" to środek wspomagający cel. Innym zabiegiem kierującym uwagę na takie myślenie o spektaklu jest wykorzystanie projekcji i mistrzowskie, precyzyjne połączenie ich z żywym planem: na ustawionym na scenie ekranie wyświetlany jest czarno-biały, niemy film z Uttonem-Chaplinem. Gdy bohater wchodzi w kadr, dzieje się to równocześnie ze zniknięciem aktora za ekranem. A już majstersztykiem - i powodem do śmiechu widowni - jest nagłe pojawienie się postaci w centrum kadru i zniknięcie żywego aktora za ekranem przy pomocy zamaskowanego przejścia w środku białej płachty. Precyzją, dopieszczeniem drobiazgu i wzrokiem - przejmującym, bolesnym, zdecydowanie nie komicznym - buduje Brytyjczyk rolę Chaplina. Rolę, której trudno nie uwierzyć, choć wiemy - i jest nam to nieustannie przypominane - że to tylko przyjmowana na krótko, niepewna, cudza skóra. Prezentowany wkrótce po nim, z niewiadomych przyczyn opóźniony o pół godziny pokaz "Hamleta" w wykonaniu Arama Hovhannisiana mógłby otrzymać podtytuł: "jak nie wykorzystać posiadanych sił i środków, sugerując ich eksploatację". Bo rzeczywiście, pozornie aktor korzystał ze zróżnicowanej, wielorakiej ekspresji, niby wyzyskał wszelkie możliwości, jakie dawała mu zawieszona na sznurach, wytrzymała chusta (jedyny element scenografii, na którym bohater wieszał się, huśtał, w który się owijał i który traktował jak swoje okrycie), z tego wszystkiego jednak, poza udziwnieniem monologu i dodaniem do niego kilku działań fizycznych na granicy akrobatyki, nie sposób wyczytać głębokich sensów wpisanych w przedstawienie. Nie tylko głębokich zresztą. Mroczny, niełatwy w odbiorze (choćby już dlatego, że oparty na słowie) spektakl kończy się ot tak, w pięćdziesiątej minucie, choć mógłby z równym skutkiem skończyć się w dziesiątej czy dwudziestej trzeciej. Obiecujący początek (powolne wejście aktora w oparach scenicznego dymu, w kapeluszu przypominającym kowbojski) nie rozwinął się nijak. Tekst wypowiadany ze sceny stanowił wyjątki z dzieła Szekspira, te, które w oryginale rzeczywiście wypowiada książę Danii. Ich układ nie był jednak chronologiczny, jak refren powtarzał się fragment "Być, albo nie być", często zmieniało się miejsce akcji, uwydatniane jedynie w słowach. Hamlet zwracał się bezpośrednio do widzów, jednak nic z tego nie wynikało. Przedstawienie nie powiedziało o najbardziej rozpoznawalnym bohaterze Szekspira niczego, czego byśmy nie wiedzieli już po lekturze tekstu. Same ewolucje z chustą, choćby ta świeciła i wygrywała duńskie tańce z epoki (w armeńskim przedstawieniu, na szczęście, tak się nie stało), nie "zrobią" spektaklu, szczególnie o tak obciążonym znaczeniami bohaterze. Ostatnią propozycją wieczoru było "Jestem swoją własną żoną", którego wykonawcą był Pavol Smolarek, aktor czeskiego teatru Leti. To "one wo/man show", jak reklamuje go teatralna ulotka. Aktorowi wystarczają mądrze ustawione światła, szafka z rozkładanym lustrem i głęboki fotel. Historia, choć brzmi dziwnie, jest prawdziwa (w każdym razie jako taka jest zawsze przedstawiana). Oto okazuje się, że właścicielka jednego z niemieckich muzeów, Charlotte von Mahlsdorf, jest w rzeczywistości transwestytą. Na rozmowę o pierwszych doświadczeniach własnego ciała, latach wojny i powojnia, namawia ją Doug Wright, młody amerykański literat. Monolog Charlotte (w dawnym życiu: Lothara Berfelde) stanowi trzon widowiska. Czeski aktor mieni się wcieleniami. Jego transformacyjność opiera się na zmianie postawy ciała, mimiki, ale przede wszystkim - na głosie. Konstruuje postać przy pomocy zmiany tembru głosu i konsekwentnie używa go dla danego bohatera. Elastyczność i łatwość dokonywania zmian na własnym ciele czy głosie sprawia, że - choć na scenie stoi jeden aktor - mamy wrażenie, że zaludnia ją wiele osób. Oczywiście, najbardziej wyrazista jest Charlotte, podstarzała, ale zalotna transgenderowa kobieta. Szkoda, że czeski spektakl opóźnił się o ponad pół godziny i że tak niewielu chętnych pokaz zgromadził. Wdziękiem i lekkością prowadzenia narracji Czech utrzymywał uwagę i skupienie widza, mimo późnej pory i zmęczenia. Zakończona w poniedziałek międzynarodowa część festiwalu sugeruje, że również w światowym monodramie kryzys jakości tekstu staje się zjawiskiem powszechnym. Nawet, wydawać by się mogło, niezawodny, klasyczny "Hamlet" (często przecież interpretowany jako gigantyczne solilokwium) nienajlepiej znosi adaptację dla teatru jednego aktora. Istotny tekst, pomysł na ekspozycję formy i tematu spektaklu, dobra obsada - to warunki zaistnienia monodramu, którego wagę doceniać będziemy jeszcze długo po wyjściu z sali teatralnej. Czy w części międzynarodowej można wskazać takie przedstawienie? Wiesław Geras pewnie stwierdziłby, że tak. Ja mam spore wątpliwości. Hubert Michalak Nowa Siła Krytyczna 26-11-2008 |
|
![]() |
© content WROSTJA | Popraw stronę |